to, co zwykliśmy nazywać czasem, pogrywa z nami permanentnie i w zależności od okoliczności przyrody czujemy się wygranymi, bądź przegranymi w tej absurdalnej potyczce. banał.
banał między innymi dlatego, że tak naprawdę pogrywamy z samymi sobą i z naszym wyobrażeniem ta temat tego, czym ów czas jest i jaką pełni rolę w naszym pełzaniu po tym łez padole.
“mój” czas nęka mnie koniecznością gnicia w rozmaitych, niezbyt przyjemnych poczekalniach, w miejscach oczekiwania na wydarzenia, które zasadniczo wpłyną na to, jak będę funkcjonował przez najbliższe lata.
nieco przygłuszony odgłos bębna, niesiony przez echo. znajomy dźwięk, choć rytm i intensywność zupełnie inne, aniżeli wczoraj, rok i trzy wieczności temu.
piszę. zacząłem, czy raczej wróciłem do historii składowanych latami, szkicowanych w głowie, mgliście bardzo, bez połączeń nerwowych. zszywam swojego potworka i spróbuję nadać mu kształt, tchnąć w to jakąś żywotność, systematykę i kawałek sensu.
nareszcie mam przestrzeń, by wygodnie rozłożyć sobie poszatkowane przez czas fragmenty. izolacja nie służy opowieściom, które powinny się zazębiać, ocierać się, niknąć i rodzić się w dyfuzjach.
co masz na dłoni? co masz na myśli?
mową i uczynkiem strzelamy w powietrze, a zamiast huku słyszymy szelesty poszczególnych historii: ulatują ku górze jak świeżo wykrochmalone prześcieradła, zerwane przez wiatr. falują i unoszą się w jakieś nowe miejsca.
w zgiełku ulicznych hałasów czujesz dotyk, uścisk, kontakt... w nocy słyszysz szept. usta przy uchu i słowa, które cię rozbrajają, którym się poddajesz.
zawsze wiesz.
pewność powiększa przestrzeń spokoju. pewność uwalnia. pewność przywiązuje. węzły pachnące paczulą, przesłonięte oczy i rzęsy ocierające się o miękką materię... cisza przed burzą, na którą czekasz; nic tak nie elektryzuje, jak to oczekiwanie.
Dark ambient oblepiający ściany, ściekający po szybach; po drugiej stronie deszcz – po tej stronie sunący niepokój, odbijający się echem gdzieś w głowie. Gdy gasną wszystkie światła, do życia budzą się nasze żałosne stand-by wszechświaty… Widać czerwone karły zasilaczy, mgławice diоd od TV, efajek, głośników… Pulsary ładowarek, migoczące gwiazdozbiory telefonów, powerbanków i barwne, zimne mgławice wydostające się spod bezprzewodowych myszek… Zimny, elektroniczny mikrokosmos. Promieniowanie rozlicznych punkcików zlewa się z darkambientowym lamentem. Zamykamy oczy i wyautowani z orbit naszych celów suniemy w kosmicznej ciszy jak mroźne, zbędne planetary. I znikąd pomocy.
Weź Validol…
Ale ten ruski, zamknięty w aluminiowej tubce. Biały, miętowy i radziecki. [Po]smak bazaru i farmaceutyków bez recepty, bez opamiętania, bez ścisłego harmonogramu zażywania. Wkurw nagły i gruba tableta już rozpuszcza się pod językiem; samo ssanie i ciamkanie przeradza się w proces leczniczy, a flaki skręcają się od chemicznego substytutu – oszukańcza Mentha spicata otula żołądek. Validol pieści od środka, może nawet truje przy okazji, choć wszyscy kiwają tępo głowami – pomaga, panie, pomaga
Podobno był na przesłuchaniu.
Nie było wcześniej mowy o żadnym wezwaniu, listach poleconych – po prostu wszedł do przegrzanego budynku milicji (zima była wyjątkowo sroga tego roku) i czekał w kolejce pośród innych mniej lub bardziej przerażonych, zmęczonych i znudzonych… Podobno poćwiartował zwłoki, chociaż w trakcie przesłuchania oficer słowem nie wspomniał o tak makabrycznych rzeczach. On wiedział, że poćwiartował, chociaż nie dopuszczał tej myśli do siebie, brzydząc się wręcz gdy tylko coś podsuwało mu ową myśl. Oficer zapewnił z cwaniackim uśmiechem przyklejonym do nie ogolonej mordy, że oni-i-tak-wszystko-wiedzą…
ona krzyczy a ja biegnę ile sił w nogach krzyk niesie się kilometrami a ja go słyszę tak wyraźnie i głośno
w głowie pulsuje krew oddech coraz krótszy ale nie zwalniam bo ten krzyk wypełniony po brzegi łzami wylewa się przez okna i szczeliny tego domu przelewa się drga przeraźliwie i dociera do moich uszu i mózgu i pod skórę gryzie mnie więc instynktownie się zrywam i sam krzyczę najgłośniej jak się da
wyjdź stamtąd nie zostawaj tam ja już biegnę przez te pieprzone pagórki upstrzone przygaszoną obojętną dziwnie ciemnozielenią
świat jakby w stop klatce zapomniał unieruchomić mnie i ten jej straszy krzyk szarpany strachem i łkaniem więc przyśpieszam i wrzeszczę że zaraz będę żeby stamtąd uciekała
widzę ten dom a w uszach pulsuje mi jej wrzask dobiegam i widzę najpierw te grochowe krople łez i zmęczone pełne wyczerpania oczy zasnute szklistą grubą powłoką
kilka kosmyków włosów przyklejonych do policzka i zaraz potem cała ta wilgoć wsiąka w moje ramię a ja trzymam ją w ramionach tak jak trzyma się kogoś nad krawędzią złowrogą nad przepaścią przeraźliwie ostateczną
i ona mówi połamanym zapłakanym głosem mówi ważne słowa i nie wiem który ze światów znika a który pozostaje względem czego obracam się ja i czy bezruch z nią ukrytą w ramionach jest tym samym czym ruch z nią bez łez w świecie innym bez domów złych i bez złej oleistej ciemnozieleni której kurwa nie chcę