:: takie coś z takim czymś
na styku tektonicznych drgań i wstrząsów, wypiętrzają się nowe kształty – w dyfuzji i sykach, w chmurach i gorącej, pulsującej materii.
slow fucking life — slow fucking internet
na styku tektonicznych drgań i wstrząsów, wypiętrzają się nowe kształty – w dyfuzji i sykach, w chmurach i gorącej, pulsującej materii.
mikroskopijny wycinek tego, w jakich okolicznościach czytałem niektóre książki. pamięć płata figle, ale niektórych sytuacji i miejsc nie sposób zapomnieć. i zawsze wtedy jest książka pod ręką...
dawno, dawno temu żył sobie krawiec termonuklearnego terroru, niemal wiecznie pijany, notujący coś koślawo, gubiący wątek w jednym miejscu i odnajdujący go po drugiej stronie kaca. lepił zjebane historie, kaleczył nimi siebie i przy okazji innych. zasypiał byle gdzie, oddalał się sukcesywnie – od byle kogo, od wszystkich.
radiowa Dwójka rozpyla harfową mgiełkę, a wentylator roznosi ją po pokoju. noc trwa. książka, woda z cytryną, diodowe punktowe światło – zestaw pierwszej potrzeby po zachodzie słońca. w głowie przewiew, czy raczej to, co ja lubię nazywać rozwiewem... to ten rodzaj refleksyjnego spokoju, który jak zapach paczuli uwalnia się z siebie, by sobą również wypełnić wszelkie przestrzenie i zakamarki. myślę, że to jeden z najbardziej komfortowych stanów dla umysłu wymęczonego bezsennością, jedna z niewielu form regeneracji w milczeniu, w zapomnieniu o kolcach.
crustowo-hardcore'owe piłowanie popołudniowego powietrza, wrzask niosący się przez szeroko otwarte okno w świat betonowych pudełek, mega-mocna czarna kawa i wcale nie ostatnie podrygi lata... na squacie w Antwerpii siedziałbym sobie teraz na DIY tarasie na dachu, paląc wędzonego Druma, gapiąc się w pozginane dziwacznie szyje wielkich dźwigów w porcie, gdzieś na horyzoncie... w Pradze byłbym już pewnie na Žižkově, włócząc się po knajpach ze sforą punków i squatterskich psów, albo ze stacji metra Holešovice (Ukončete, prosím, výstup a nástup, dveře se zavírají... – najpiękniejsza na świecie sentencja ostrzegawcza w zbiorkomie!) szedłbym sobie piechotą w kierunku Mostu Barikádníků, aby nad Wełtawą napić się wina z kartonu (Hradní svíca červená, polosuchá), poczytać książkę i dać się wyciszyć przez oleisty nurt rzeki dzielącej Pragę swym urokliwym zawijasem (a na horyzoncie wzgórza Troi)...
to, co zwykliśmy nazywać czasem, pogrywa z nami permanentnie i w zależności od okoliczności przyrody czujemy się wygranymi, bądź przegranymi w tej absurdalnej potyczce. banał. banał między innymi dlatego, że tak naprawdę pogrywamy z samymi sobą i z naszym wyobrażeniem ta temat tego, czym ów czas jest i jaką pełni rolę w naszym pełzaniu po tym łez padole.
“mój” czas nęka mnie koniecznością gnicia w rozmaitych, niezbyt przyjemnych poczekalniach, w miejscach oczekiwania na wydarzenia, które zasadniczo wpłyną na to, jak będę funkcjonował przez najbliższe lata.
bo to jest tak, że słowo las znaczy świat
nieco przygłuszony odgłos bębna, niesiony przez echo. znajomy dźwięk, choć rytm i intensywność zupełnie inne, aniżeli wczoraj, rok i trzy wieczności temu.
piszę. zacząłem, czy raczej wróciłem do historii składowanych latami, szkicowanych w głowie, mgliście bardzo, bez połączeń nerwowych. zszywam swojego potworka i spróbuję nadać mu kształt, tchnąć w to jakąś żywotność, systematykę i kawałek sensu. nareszcie mam przestrzeń, by wygodnie rozłożyć sobie poszatkowane przez czas fragmenty. izolacja nie służy opowieściom, które powinny się zazębiać, ocierać się, niknąć i rodzić się w dyfuzjach.
co masz na dłoni? co masz na myśli? mową i uczynkiem strzelamy w powietrze, a zamiast huku słyszymy szelesty poszczególnych historii: ulatują ku górze jak świeżo wykrochmalone prześcieradła, zerwane przez wiatr. falują i unoszą się w jakieś nowe miejsca.