Słów kilka o tym, jak poczuć się bezpieczniej w sieci i olać dyktat big techów
tekst mojego autorstwa, pierwotnie ukazał się w wersji papierowej w najnowszym numerze anarcho-punkowego zina Chaos w Mojej Głowie (#31, lato 2025)
Bezpieczeństwo i wolność w sieci to tematy intensywnie eksploatowane od dłuższego czasu. Są rozległe, wielowątkowe i w zdigitalizowanym świecie, dotykające coraz więcej obszarów prywatnego życia.
Ja chciałbym się skupić na naprawdę elementarnych kwestiach bezpieczeństwa i wolności w sieci, również w kontekście aktywności anarchistycznej. Tematyka jest bardzo rozległa, dlatego też ów tekst będzie wyłącznie małym przewodnikiem po tym, co można zmienić na własną rękę i na miarę własnych możliwości w swoich urządzeniach połączonych z internetem.
Dodam, że “do worka z bezpieczeństwem” wrzuciłem również temat porzucenia antisocial-mediów na rzecz wolnych i zdecentralizowanych rozwiązań funkcjonujących poza kontrolą big techów, rozwiązań, gdzie mamy kontrolę nad danymi i informacją, która nie jest towarem na sprzedaż.
Nie będę tracił Waszego cennego czasu na “porady” w stylu: jak zabezpieczyć WhatsAppa, jak zadbać o swojego Windowsa, etc. Jeżeli mamy poważnie potraktować temat zabezpieczenia siebie i swojego sprzętu w necie, musimy podjąć konkretne kroki i zmienić dotychczasowe przyzwyczajenia. Nie ma innej drogi. Warto jednak podkreślić, że zmiana w tej materii zaprocentuje i sami:e przekonacie się, że warto poświęcić trochę czasu, aby w maksymalny sposób odseparować się od oceanu gówna i śmiecia z internetu.
Jeszcze jedno — zaproponowane poniżej rozwiązania NIE zapewnią wam stuprocentowego bezpieczeństwa. W warunkach, nazwijmy je domowymi, zabezpieczenie na 100% nie istnieje i warto o tym pamiętać. Tutaj zapoznasz się ze swoistym BHP w necie i w kręgu wolnego — od wolności — oprogramowania.
poprzegryzać ścięgna, wgryźć się w ciało, uwolnić więzy i sto razy umrzeć, po stokroć przestać istnieć, na sto lat zniknąć.
tak trzeba, tak właśnie należy wkupić się w łaski nie-bycia.
za ścianą pęcznieją i mnożą się zwichrowane organizmy bez iskry stwórczej. przez pączkowanie, w nieładzie trwa wykwit profanum.
za ścianą ma miejsce proces życia-gnicia, wypluwania zawiesiny z tkanek i wycieków. wszyscy mówią, że to całkiem normalne. kiwają głowami ze zrozumieniem, rozpadają się i wsiąkają w lichą glebę. w byle jak wykopane doły, sześć stóp pod powierzchnią...
to samo skrzypienie. w ciasnej powietrznej bańce kilka wyuczonych ruchów — nic więcej. trwanie do pierwszego porannego pociągu, świszczącego w oddali o 4:20. trwanie do pierwszych ptasich treli. trwanie do antraktu.
dub i dym.
niebawem ten przyjemny, ożywczy chłód przestanie śmierdzieć tlącym się plastikiem. niebawem będzie czym oddychać, ale nie będzie komu zachrzęścić w męczącym kieracie: wdech-wydech. tak właśnie będzie — nie będzie komu...
:: zrób sam, nie marnuj jedzenia, pomagaj innym! DIY!
Przyszłość będzie nasza
Mimo wrogich krzyków
Bo my rośniemy tu
Niczym kwiaty na śmietniku
Więc jeśli masz już dosyć
Być trybem w tej maszynie
Uderz w politykę
Myślą, mową i uczynkiem!
DEZERTER — Uderz w politykę
punkowe życie jest fajne, wiadomix. może też być przy okazji oszczędne, świadome bezprecedensowego marnotrawstwa żywności i... kreatywne w walce z tą plagą...
poniżej kilka praktycznych wskazówek i sugestii, jakie mogą wam pomóc w codziennym gotowaniu i zdobywaniu jedzenia. jedne są oczywiste, inne nieco mniej – ważne w tym wszystkim jest to, by w miarę własnych możliwości ruszyć głową i samemu:ej ułatwiać życie sobie i innym!
widzisz? widzisz już?
w ścianach dziury po pięściach, w kartongipsie wkurw zaklęty. przez otwory bezsilność łypie, w gipsowej bieli wkładka z czarnych literek, jak mrowie rozsypanych pre-tekstów, jakie widziałem niegdyś w cieszyńskim muzeum...
w Śląsk duszony nocnym smogowyziewem, kartongipsowymi dziurami wypuszczam hiszpańskie Sin Dios. lecą, lecą anarchistyczne hałasy nad Gliwicami i Pyskowicami, a Lem siedzi w kącie na fotelu z Ikei, w czarnej, lichej okładce z komunistycznej kartonpulpy — bieda-wydania dla zgłodniałych wykładów Golema.
niedawno słuchałem Doroty. najpierw ktoś ją czytał, po czym sama Dorota mówiła siebie, a wszystko to działo się na spotkaniu zwanym autorskim.
nie pamiętam, jak wyglądała Dorota, ale doskonale pamiętam jej głos i spokojne opowieści o rozpadzie, rozwarstwieniu, o dobrym, ludzkim gniciu.
skoro autorka emanowała spokojem, ja również przesuwałem się powoli ze zdania w zdanie, jak na gładkiej tafli lodu niewiadomego pochodzenia.
dobrze, że już cię nie ma. w tej okolicy. jak wzrokiem sięgnąć — przyjemnie pusto. tak wyraźnie nic nie mówią mi drobiazgi, jakie po tobie zostały; rzecz nie w zapomnieniu, czy w drgającym wymazywaniu tego, co jeszcze gdzieniegdzie się zachowało. rzecz w tym, że nie możesz zagłaskać swoich własnych wątpliwości.
choć uwielbiasz udawać, że coś się nie wydarza, to wydarza się po stokroć, wciąż i wciąż. ale nie tutaj. nie w tej okolicy.
wraz z ową pustką pod ręką, czekam na wichurę i skłębione fale przypiętych do horyzontu książkowych sztormów. niech tylko mgła opadnie... wyjadę z Rijeki, wyjadę z miasta, odepnę się, oderwę. wypluje mnie jakiś poranek na przedmieścia, a potem dalej i dalej. z punktu do punktu, ściegiem meandrujacym.
powietrze, jak zawiesina, oblepia nas zewsząd. pijemy yerbę przed domem, Puce Mary hałasuje z głośnika — prosto w noc, w tę gęstą, pachnącą skoszoną trawą noc.
nieopodal zagajnik i zwyczajowe szelesty stamtąd, skądinąd...
bez żadnego planu, zupełnie spontanicznie, przechodzimy z czeskiego na polski i z powrotem, jakby ten językowy patchwork totalnie przypadkowo zmieniał fakturę słów. w Pradze też tak gadaliśmy, nawet tego nie zauważając.
po tylu latach, z dłuższymi dreadami, z bardziej zmęczoną twarzą, siedzisz tu i opowiadasz, jak na benzínce ukradliśmy kiedyś piwo, aby mieć czym przepijać Božkov, w nocy nad Vltavą.
nie pamiętam.
tych kompletnie pojebanych dni i nocy było tak wiele, że zlewają mi się one w jedną wielką opowieść. kiedyś, będąc w pracy, słyszę: pane Lukáši, přišla za vámi manželka. co, kurwa? jaka żona? wychodzę na zewnątrz, a ty stoisz tam uśmiechnięta: “musiałam powiedzieć, że jestem żoną, bo by mnie tu nie wpuścili. zbieraj się, jedziemy do Pilzna!”...
niektóre rzeczy docierają do nas grubo “po czasie”, nie dlatego, że w określonych sytuacjach jesteśmy niezbyt spostrzegawczy i coś nam umyka, ale dlatego, że do pewnych spraw nie sposób dojść prostą ścieżką. takie meandrujące wnioski i mikro-odkrycia ujawniają się z jakimś odczuciem drżenia świata wokół nas, albo przylatują z charakterystycznym zapachem, ni to zapomnianym, ni to przechowywanym “na później” w zakamarkach pamięci.
to nie musi być nic odkrywczego, porażającego, czy naznaczonego traumatycznymi skojarzeniami. chyba cały urok owych “spóźnionych” konstatacji, polega na ich unikalnej pozaczasowości; brak jasnych, na dany moment, atrybutów, wynagradza nam treściwa zawartość takich wniosków. tyczy się to nade wszystko naszych relacji z innymi ludźmi...