niedawno słuchałem Doroty. najpierw ktoś ją czytał, po czym sama Dorota mówiła siebie, a wszystko to działo się na spotkaniu zwanym autorskim.
nie pamiętam, jak wyglądała Dorota, ale doskonale pamiętam jej głos i spokojne opowieści o rozpadzie, rozwarstwieniu, o dobrym, ludzkim gniciu.
skoro autorka emanowała spokojem, ja również przesuwałem się powoli ze zdania w zdanie, jak na gładkiej tafli lodu niewiadomego pochodzenia.
dobrze, że już cię nie ma. w tej okolicy. jak wzrokiem sięgnąć — przyjemnie pusto. tak wyraźnie nic nie mówią mi drobiazgi, jakie po tobie zostały; rzecz nie w zapomnieniu, czy w drgającym wymazywaniu tego, co jeszcze gdzieniegdzie się zachowało. rzecz w tym, że nie możesz zagłaskać swoich własnych wątpliwości.
choć uwielbiasz udawać, że coś się nie wydarza, to wydarza się po stokroć, wciąż i wciąż. ale nie tutaj. nie w tej okolicy.
wraz z ową pustką pod ręką, czekam na wichurę i skłębione fale przypiętych do horyzontu książkowych sztormów. niech tylko mgła opadnie... wyjadę z Rijeki, wyjadę z miasta, odepnę się, oderwę. wypluje mnie jakiś poranek na przedmieścia, a potem dalej i dalej. z punktu do punktu, ściegiem meandrujacym.
powietrze, jak zawiesina, oblepia nas zewsząd. pijemy yerbę przed domem, Puce Mary hałasuje z głośnika — prosto w noc, w tę gęstą, pachnącą skoszoną trawą noc.
nieopodal zagajnik i zwyczajowe szelesty stamtąd, skądinąd...
bez żadnego planu, zupełnie spontanicznie, przechodzimy z czeskiego na polski i z powrotem, jakby ten językowy patchwork totalnie przypadkowo zmieniał fakturę słów. w Pradze też tak gadaliśmy, nawet tego nie zauważając.
po tylu latach, z dłuższymi dreadami, z bardziej zmęczoną twarzą, siedzisz tu i opowiadasz, jak na benzínce ukradliśmy kiedyś piwo, aby mieć czym przepijać Božkov, w nocy nad Vltavą.
nie pamiętam.
tych kompletnie pojebanych dni i nocy było tak wiele, że zlewają mi się one w jedną wielką opowieść. kiedyś, będąc w pracy, słyszę: pane Lukáši, přišla za vámi manželka. co, kurwa? jaka żona? wychodzę na zewnątrz, a ty stoisz tam uśmiechnięta: “musiałam powiedzieć, że jestem żoną, bo by mnie tu nie wpuścili. zbieraj się, jedziemy do Pilzna!”...
niektóre rzeczy docierają do nas grubo “po czasie”, nie dlatego, że w określonych sytuacjach jesteśmy niezbyt spostrzegawczy i coś nam umyka, ale dlatego, że do pewnych spraw nie sposób dojść prostą ścieżką. takie meandrujące wnioski i mikro-odkrycia ujawniają się z jakimś odczuciem drżenia świata wokół nas, albo przylatują z charakterystycznym zapachem, ni to zapomnianym, ni to przechowywanym “na później” w zakamarkach pamięci.
to nie musi być nic odkrywczego, porażającego, czy naznaczonego traumatycznymi skojarzeniami. chyba cały urok owych “spóźnionych” konstatacji, polega na ich unikalnej pozaczasowości; brak jasnych, na dany moment, atrybutów, wynagradza nam treściwa zawartość takich wniosków. tyczy się to nade wszystko naszych relacji z innymi ludźmi...
belgijski HIATUS w słuchawkach i mocna kawa z Chiapas — dobre rozpoczęcie dnia!
w tle kilka małych-dużych progresów, dzięki czemu codzienność rysuje się bardziej konkretną kreską. można spokojnie odejść w swoją stronę, bez zawracania sobie dupy podrygami innych. lżej, jaśniej, ze sporym zapasem wytchnienia we łbie.
Beskidy sypią codziennie pięknem w oczy; wystarczy, że udam się w któreś z “moich” miejsc, z dala od turystycznych pijawek, z dala od smrodu asfaltu... las [wy]nagradza.
od jakiegoś czasu, obok czeskiej Vltavy, której słucham namiętnie od lat każdego dnia, towarzyszy mi rewelacyjna ramówka Sveriges Radio P2 Musik — II program szwedzkiego publicznego radia, głównie z muzyką klasyczną i świetnymi, weekendowymi audycjami kulturalnymi.
słucham więc lugn klassisk musik för sen kvällstid (spokojna muzyka klasyczna do późnych godzin nocnych), siorbię mega-goryczkową, paragwajską yerbę, której smak wraz z sokiem z cytryny, jakoś przewrotnie komponuje się z gęstą i lepką nocą za oknem. lekkie podmuchy wkradają się przez okno, a wraz z nimi zabłąkane muszki wszelakiego autoramentu — wlatują w niewidzialną orbitę okrągłej, ledowej lampki do czytania, odbijają się chaotycznie od źródła światła, lądują na ścianie, aby zniknąć zaraz gdzieś w cieniu...
po solidnej, blisko 1000-stronicowej dawce science fiction w wykonaniu doskonałego Michaela Swanwicka (tom pt.: Próżniowe kwiaty), zarezerwowałem sobie dwa wieczory na dwie wojny... czy raczej na jedną wojnę w dwóch odsłonach.
pierwsza z nich, to Wojna i terpentyna, Stefana Hertmansa, a druga, to Wojna, Louisa-Ferdinanda Céline'a.
przećpałem się słowami, zatrułem się słowną pulpą. rzygam krwią i pojedynczymi ścięgnami, niestrawnymi spójnikami. ostre diakrytyki, jak ości, wbijają się w przełyk.
to, co jeszcze zostało w głowie, kotłuje się bezładnie, gubiąc wcześniejszy szyk i elegancję. swobodnie płynące wstęgi zdań zamieniają się w pętle, zaciskają się coraz mocniej i nie pozwalają oddychać. wypluwam pojedyncze kolce-przecinki, które niegdyś w uroczym ładzie oddzielały poszczególne sentencje, ledwo uchwytne subtelności i meandrujące opowieści możliwe do złapania tylko w tej specyficznej atmosferze zakołysania.
pisanie, to raczej jakiś rodzaj tąpnięcia, splątania; artykułowanie nieuporządkowanych sekwencji, grzebanie w chaosie. pisanie od niczego nie wyzwala, ani nie daje ulgi. nie jest również pieprzoną golgotą, czy teatralnym uprawianiem samobiczowania słowem — patosu w tym ni grama.
pisanie, to nic przyjemnego, bo niby dlaczego te z lekka zagłaskane i pozornie uczesane akapity miałyby przynosić cokolwiek kojącego? skąd ten idiotyczny pomysł? kto to wymyślił?
nawet jeśli jakaś historia przybierze kształt obły i pozbawiony drzazg, wypełniona jest nieprzyjemnym drżeniem, rozdygotaniem będącym immanentną cechą tworów kruchych i efemerycznych.
to nieznośne splątanie stanowi paliwo i tworzywo jednocześnie. nawet najbardziej subtelne obrazy esencjonalnie wywodzą się z gąszczu, z szoku, z chybotliwych słownych kaskad.