przećpałem się słowami, zatrułem się słowną pulpą. rzygam krwią i pojedynczymi ścięgnami, niestrawnymi spójnikami. ostre diakrytyki, jak ości, wbijają się w przełyk.
to, co jeszcze zostało w głowie, kotłuje się bezładnie, gubiąc wcześniejszy szyk i elegancję. swobodnie płynące wstęgi zdań zamieniają się w pętle, zaciskają się coraz mocniej i nie pozwalają oddychać. wypluwam pojedyncze kolce-przecinki, które niegdyś w uroczym ładzie oddzielały poszczególne sentencje, ledwo uchwytne subtelności i meandrujące opowieści możliwe do złapania tylko w tej specyficznej atmosferze zakołysania.
pisanie, to raczej jakiś rodzaj tąpnięcia, splątania; artykułowanie nieuporządkowanych sekwencji, grzebanie w chaosie. pisanie od niczego nie wyzwala, ani nie daje ulgi. nie jest również pieprzoną golgotą, czy teatralnym uprawianiem samobiczowania słowem — patosu w tym ni grama.
pisanie, to nic przyjemnego, bo niby dlaczego te z lekka zagłaskane i pozornie uczesane akapity miałyby przynosić cokolwiek kojącego? skąd ten idiotyczny pomysł? kto to wymyślił?
nawet jeśli jakaś historia przybierze kształt obły i pozbawiony drzazg, wypełniona jest nieprzyjemnym drżeniem, rozdygotaniem będącym immanentną cechą tworów kruchych i efemerycznych.
to nieznośne splątanie stanowi paliwo i tworzywo jednocześnie. nawet najbardziej subtelne obrazy esencjonalnie wywodzą się z gąszczu, z szoku, z chybotliwych słownych kaskad.
plecami do morza. na północ, na wschód. w plecaku wymęczone kilka miesięcy włóczęgi wzdłuż wybrzeża. załamanie z przemieszczeniem.
macham już jakąś godzinę na żwirowej zatoczce. kilkanaście metrów za mną, pod biało-niebieskim parasolem siedzi kompletnie znudzony facet z ostatnimi arbuzami na sprzedaż; owoce wyglądają żywiej od niego.
wreszcie ktoś się zatrzymuje...
mówisz, że tamten Žižkov pozostawił po sobie jeszcze parę miejsc, po których włóczyliśmy się bez końca, miast gnieść się w sobotnich, nocnych tramwajach.
pytanie, czy wrócę jest nie na miejscu. nie ma miejsca — nie ma pytania. wysłane książki mimo wszystko pachną mi miastem, squatem, rzeką...
wieczorami wsiadam w pociąg, bo tylko tam te historie wypełzają powoli, w rytm stukotu kół. tylko tam zacieki na oknach wagonów stanowią integralną część pejzażu; to nie brud.
wysiadka na pustym peronie, skąpanym w deszczu i nocnej wilgoci. długaśne jęzory lamp liżą trakcję i beton. miasto w mroku. nikt nie czeka. ja też nie czekam...
litry cieczy smolistych i bulgot nad ranem; ni to sen, ni [z]jawa, czasu brak na analizy, czasu brak na to, by iskrę rozniecić, rozdmuchać. z bezdechu wyrwany strzęp, wypluwka marna — coś, jak kilka kropel deszczu z chmur potężnych, ciężarnych.
trwanie w kofeinowym ogłupieniu, w skwierczącym pulsowaniu, w piekącym otumanieniu. wysychają rzeki, które mogą swoim nurtem pchnąć cię poza. suche koryto spragnione ulewy i niebo, które nie pęka.
śnisz, albo nie — różnica jest symboliczna, nie ma większego znaczenia. jebać to. nażarłeś się tych obrazkowych historii, efemerycznych opowiastek, a teraz rzygasz po nocach resztkami. niezdrowo.
dzień dobry. dobranoc. nie czuję się. wcale nie.
есть люди, для которых паранойя это как жизнь в маленьком аквариуме, в котором они плавают бесконечно, от стенки до стенки. никто не меняет воду, а застой — условие априори.
проходят дни, месяцы и годы, а у них меняется только уровень инерции и хуйни — вот такая штука... cамое жалкое во всем этом то, что они на 666% уверены, что все остальные тоже живут в подобных аквариумах.
ciężkie chmury nad Belgradem, huk burzy w Zagrzebiu, pył niesiony wiatrem po ulicach Sarajewa, zasypia głuchonieme Skopje... nic nie zapowiada spokojnej nocy — noć neće biti dobra.
betonowy brutal wyrosły znikąd i po nic; abstrakcyjnymi kształtami znaczy bałkańskie ziemie. zadziwia, męczy, ku niebu wygraża fantazmatem samym-w-sobie-dla-siebie. rdzawy zaciek na ścinach, mech łączący żelbetowe cielska, opuszczone ptasie gniazda w krzywiznach przedziwnych.
komunistyczne sarkofagi, serbsko-chorwackie trumny bez trupów, naznaczone kępkami lichej trawy przeciskającej się przez materię twardą i smutną. zapomniane echa, przepastne sale z przeciągami na wylot, pamiętające masowe pieśni i pionierskie wniebogłosy.
Beskidy się mienią, lśnią, błyszczą... wiatr i rozbłyski słoneczne między sosnami — dzień wyrwany z łap gorących, betonowych wyziewów miasta, dzień leśnego światłocienia.
wszystko wokół uspokaja i oddala od fantazmatów. nie chce mi się nawet wyjmować książki z plecaka. las mi opowiada historie urywane, bez początku i końca, brzmiące naprawdę.
pies, leżąc na trawie unosi łeb, z przymrużonymi oczyma łapie zapachy niesione przez leniwe podmuchy. wzdycha głęboko i zaczyna drzemać.
mam ten dzień, psa obok. beskidzka przyroda sypnęła swym bogactwem, pochłonęła mnie, ukryła. szpak śmignął zwinnie między drzewami i zlał się ze słonecznym powidokiem — jak strzępy niedawnych wspomnień, zniknął w leśnej głuszy, poleciał w sobie znanym kierunku.