slow fucking life — slow fucking internet
plecami do morza. na północ, na wschód. w plecaku wymęczone kilka miesięcy włóczęgi wzdłuż wybrzeża. załamanie z przemieszczeniem.
macham już jakąś godzinę na żwirowej zatoczce. kilkanaście metrów za mną, pod biało-niebieskim parasolem siedzi kompletnie znudzony facet z ostatnimi arbuzami na sprzedaż; owoce wyglądają żywiej od niego. wreszcie ktoś się zatrzymuje...
mówisz, że tamten Žižkov pozostawił po sobie jeszcze parę miejsc, po których włóczyliśmy się bez końca, miast gnieść się w sobotnich, nocnych tramwajach. pytanie, czy wrócę jest nie na miejscu. nie ma miejsca — nie ma pytania. wysłane książki mimo wszystko pachną mi miastem, squatem, rzeką...
wieczorami wsiadam w pociąg, bo tylko tam te historie wypełzają powoli, w rytm stukotu kół. tylko tam zacieki na oknach wagonów stanowią integralną część pejzażu; to nie brud. wysiadka na pustym peronie, skąpanym w deszczu i nocnej wilgoci. długaśne jęzory lamp liżą trakcję i beton. miasto w mroku. nikt nie czeka. ja też nie czekam...
litry cieczy smolistych i bulgot nad ranem; ni to sen, ni [z]jawa, czasu brak na analizy, czasu brak na to, by iskrę rozniecić, rozdmuchać. z bezdechu wyrwany strzęp, wypluwka marna — coś, jak kilka kropel deszczu z chmur potężnych, ciężarnych. trwanie w kofeinowym ogłupieniu, w skwierczącym pulsowaniu, w piekącym otumanieniu. wysychają rzeki, które mogą swoim nurtem pchnąć cię poza. suche koryto spragnione ulewy i niebo, które nie pęka.
śnisz, albo nie — różnica jest symboliczna, nie ma większego znaczenia. jebać to. nażarłeś się tych obrazkowych historii, efemerycznych opowiastek, a teraz rzygasz po nocach resztkami. niezdrowo. dzień dobry. dobranoc. nie czuję się. wcale nie.
есть люди, для которых паранойя это как жизнь в маленьком аквариуме, в котором они плавают бесконечно, от стенки до стенки. никто не меняет воду, а застой — условие априори.
проходят дни, месяцы и годы, а у них меняется только уровень инерции и хуйни — вот такая штука... cамое жалкое во всем этом то, что они на 666% уверены, что все остальные тоже живут в подобных аквариумах.
ciężkie chmury nad Belgradem, huk burzy w Zagrzebiu, pył niesiony wiatrem po ulicach Sarajewa, zasypia głuchonieme Skopje... nic nie zapowiada spokojnej nocy — noć neće biti dobra.
betonowy brutal wyrosły znikąd i po nic; abstrakcyjnymi kształtami znaczy bałkańskie ziemie. zadziwia, męczy, ku niebu wygraża fantazmatem samym-w-sobie-dla-siebie. rdzawy zaciek na ścinach, mech łączący żelbetowe cielska, opuszczone ptasie gniazda w krzywiznach przedziwnych.
komunistyczne sarkofagi, serbsko-chorwackie trumny bez trupów, naznaczone kępkami lichej trawy przeciskającej się przez materię twardą i smutną. zapomniane echa, przepastne sale z przeciągami na wylot, pamiętające masowe pieśni i pionierskie wniebogłosy.
Beskidy się mienią, lśnią, błyszczą... wiatr i rozbłyski słoneczne między sosnami — dzień wyrwany z łap gorących, betonowych wyziewów miasta, dzień leśnego światłocienia. wszystko wokół uspokaja i oddala od fantazmatów. nie chce mi się nawet wyjmować książki z plecaka. las mi opowiada historie urywane, bez początku i końca, brzmiące naprawdę.
pies, leżąc na trawie unosi łeb, z przymrużonymi oczyma łapie zapachy niesione przez leniwe podmuchy. wzdycha głęboko i zaczyna drzemać. mam ten dzień, psa obok. beskidzka przyroda sypnęła swym bogactwem, pochłonęła mnie, ukryła. szpak śmignął zwinnie między drzewami i zlał się ze słonecznym powidokiem — jak strzępy niedawnych wspomnień, zniknął w leśnej głuszy, poleciał w sobie znanym kierunku.
czarna, smolista kawa i crust-rzygi o poranku. ostatnimi czasy duet: punkrock + pies, to integralny element każdego dnia, gdy otwieram oczy. kawa rozszarpuje na drobniejsze kawałki ten pieprzony zwał zmęczenia bezsennością i bólem. da się przecisnąć w kolejny dzień. Lora, na swój własny psi sposób, rozpromienia te poranki; uwielbiam tę jej beztroskę i radość, którą za friko emanuje za każdym razem, dzieląc się tym ze mną.
sunę sobie powoli do przodu przez pobojowisko, naprawiam nieśpiesznie roztrzaski — моя жизнь, мой пиздец... pociąg z Pragi znowu ruszył. jadę i obserwuję, notując to i owo, jak stary pan Boháč, gdzieś w kącie knajpy, ze swoim opasłym brulionem i nieodłącznym termosem z herbatą zakrapianą rumem. wokół roi się od historii nie uczesanych jeszcze, nie oswojonych. w nocy jednak cichnie syfiasty hałas miasta i pojawia się swoisty rodzaj ciszy, która staje się doskonałym tłem dla dalszej podróży: Praha — Český Těšín.
La Bombilla, paragwajska yerba, smakuje idealnie w dzień od rana zalewany deszczem. w głośnikach AGNOSTIC FRONT, a Lora skacze i uskutecznia psie pogo ze swoimi zabawkami, wskakując na mnie jeszcze mokrymi po spacerze łapami. Lora lubi nowojorski hardcore, ale nie stroni od Lutosławskiego i Smetany — koneserka pełną gębą!