★ discrust|blog ★

slow fucking life — slow fucking internet

:: proces

oleista maź ścieka z ołowianego nieba. poranek. wilgoć wsiąknęła już wszędzie, gdzie się dało, wszystko wilgocią się stało. a gdzie wilgoć, tam i rozkład. wysokokaloryczny rozpad rozwieszony na brudnych wstęgach czasu. bez celebracji i bez kokieterii. żadnych spektakularnych preludiów, żadnej przedmowy – po prostu sycący rozkład materii organicznej.

Czytaj dalej...

:: fire show

Czytaj dalej...

:: podcasty – moja lista

poniżej fragment tego, co podcastowo subskrybuję i słucham na co dzień. wiele podcastów słucham wybiórczo, bez obserwowania i czekania na nowe odcinki. poza tym słucham też codziennie rozgłośni z Azji Środkowej i Dalekiego Wschodu (głównie po rosyjsku i angielsku), raczej omijając ostatnimi czasy wiadomości z Europy, a zwłaszcza z PL... ocena gwiazdkowa, od 1 do 5...

Czytaj dalej...

:: słońce

Czytaj dalej...

:: receptory

wizualizowanie sobie tego, co przeszkadza i tego, co chce się z siebie wyrzucić, to jednocześnie oswajanie piekących momentów, po to właśnie, aby móc pozbawić je mocy. sprawstwa. kontroli nad nami. splatać z cienkich nitek linę, na której bez cienia litości można powiesić każdą kreaturę dewastującą nam życie. zabić ból. 3/10

Czytaj dalej...

:: non serviam

 

|discrust

:: wylinki

nasze linie papilarne nic nikomu nie mówią, nie zostawiamy śladów; w każdym motelu jedynie kilka oddechów i okruchy jedzenia. wyjeżdżamy o poranku, a przydrożny żwir chrzęści [nam] pod kołami. jedziemy na zachodnie wybrzeże, wtopić się i zmienić skórę, zrzucić wylinki, patrząc w ocean... potem północ obiecana i piękno Santiam State Forest; zamienimy się w zieleń Oregonu, znikniemy im wszystkim!

jesteśmy mniej ufni, niż kojoty ostrożnie podchodzące w naszym kierunku, gdy rozwaleni wieczorową porą na dalekich przedmieściach San Francisco, jemy przy niewielkim ognisku kolację. rzucasz im kawałek ciasta, a ja patrzę na twoje zakurzone dłonie i włosy. i uwielbiam cię taką, zmęczoną i spokojną. byle do następnego motelu, by pod prysznicem zmyć pył kolejnego dnia, leżeć nago pod ociężale obracającym się wiatrakiem, słuchając na AM lokalnej stacji z piosenkami tak zapomnianymi, jak miejsca, które zostawiliśmy za sobą.

Czytaj dalej...

:: plujemy zorzą polarną

w próżni zasnąć – w pełni się obudzić. z naręczem najpotrzebniejszych drobiazgów opuścić orbitę, se przejść na inną. niech asteroidy napierdalają dalej, szukając frajerskich ciał na kolizyjnych ścieżkach. ich sprawa.

niech pulsary wreszcie zaczną zasypiać snem zimowym, niech się zakopują w ściółce, niech przestaną kłuć w oczy stroboskopowymi igłami i przykryte liśćmi czekają na śnieg i hibernację.

po nocnych ulicach włóczą się jak strachy osierocone planety wytrącone z równowagi, bez słońc swoich, z gasnącymi flakami. trafiają na wysypisko planet, z budką stróża, który dojadając kanapkę, zdalnie otwiera bramę i wpuszcza kolejne planetarne zjawy.

Czytaj dalej...

:: опиат

просыпаешься и чувствуешь как будто вчера начинается седня. опять.

опиат.

 

|discrust

:: sam zrobię

świąd zewsząd. rozdrapałem se otoczenie wokół. w nieładzie książki z drgającymi rzędami liter, niemożliwymi do przeczytania, kakofonia dźwięków z kilku źródeł, rzeczy w rozjebie leżące się walające. zatem tak to wygląda. tak to działa. nie ma zaskoczenia – nie ma zagrożenia. adaptacja, to warunek sine qua non owocnych potyczek; uznać krańcowość za pole do przetrwania. oswoić to, co atakuje, zagłaskać, udusić i wyrzygać na końcu z ulgą.

zamrażam miejsca zapalne i poprawiam sobie poduszkę pod głową. za oknem cicha noc, gęsta noc. dzieje się zmęczenie i duszenie pluskiew. w ciemności dogorywa to mrowie wyczerpania i przytłoczenia. w słoikach. zebrane jak trofeum, jak stonka w dzieciństwie.

Czytaj dalej...