:: earl grey

modulowane dźwięki emisji dolnowstęgowej. z daleka. odbite od ziemi i jonosfery, przemoczone od deszczu, pokiereszowane przez bliskie spotkania z budowlami metropolii... docierają do ucha. zniekształcone i ciche. prosto w tą pieprzoną pustkę.

z dnia na dzień wydłużają mi się spojrzenia w północny horyzont. ani to tęsknota, ani nostalgia. to obłędny, odbierający rozum magnetyzm. tak blisko bieguna. tak daleko od tego, co zwie się zwyczajowo światem. nieregularne kawałki lodu dryfują bezładnie – śmiertelny chłód na wyciągnięcie ręki. tak ciężko oderwać wzrok od tego pierdolonego horyzontu, jakby mroźna mgiełka unieruchamiała spojrzenie. czuję się zainfekowany tą pustką. trzymam radio w skostniałych dłoniach, myśląc jednocześnie o powrocie do ciepła.

herbata i kawa są tutaj nie tylko “towarami kolonialnymi”. są marzeniem, codziennym rytuałem, wypełniaczem myśli. świat zawęża się do tak podstawowych czynności, że zasłyszany pośród trzasków, na falach krótkich mecz piłkarski w BBC wydaje się zdarzeniem z innego wymiaru. earl grey w emaliowanym kubku i menchester united – piramidalny absurd!

czasem wychodzę na klif i odpalam racę, chociaż wiem, że w promieniu wieluset kilometrów absolutnie nikt jej nie zobaczy. spoglądam w agresywną z początku czerwień i wdycham ten specyficzny smród. wokół mnie na śniegu drgająca aureola, ludzka zona na krańcu krańców. raca blednie, blask ciemnieje, mrok północy obnażony...

zarzucam strzelbę na ramię i na sekundę uświadamiam sobie, że otacza mnie ten permanentny, ciężki i lodowaty szum ostatniego morza. nie lubię sobie o tym przypominać, kierować myśli tam, gdzie codziennie grzęźnie mi wzrok; jeszcze przez kilka dni ta paraliżująca szara linia horyzontu będzie widoczna. potem wszystko chuj strzeli i utonę w bieli. biel zadusi zmysł orientacji, unicestwi wszelkie punkty orientacyjne, wymiecie z umysłu każdy jeden kontur.

potężna lodowa igła przebija mi puchową kurtkę, polar, dwie bluzy i wbija się miękko w serce. jak co roku. tkwię tu martwy w środku. wewnątrz wnętrza. zorze jak absynt doprowadzają do szaleństwa, oplatają mnie, a ja to uśmiecham się, to marszczę gębę w dziwnych grymasach. zielone języki włażą mi pod ubranie. leżę na śniegu na krawędzi polarnej nocy i wdycham tę jebaną nicość. jeszcze chwilę, jeszcze trochę i wymarzę sobie kubek earl grey. pysznej earl grey z tamtego świata.

ciepło i radio tworzą kokon normalności, ale przypominają o ludziach. a to już bardzo niebezpieczna wędrówka. dlatego wypełniam pracowicie meteorologiczne tabele, traktując tę czynność jak zadanie o wyjątkowej doniosłości. tylko traktując rzeczy prozaiczne jak najistotniejsze dla wszechświata, można tutaj wytrzymać. dzisiaj rozmawiałem chwilę z norweskim lodołamaczem rozpoczynającym sezon. kilka zdawkowych słów, szczegóły pogodowe.

bez odbioru.

··· podkład muzyczny: Martyrdöd – Paranoia

 

|discrust