:: fire show

czerwie śpią sobie głęboko pod ziemią, tam gdzie cieplej i przytulniej. ich pancerzyki niezauważalnie niemal drżą. zanurzone w cykliczności, cyklem zaczarowane i uśpione. syte, wypełnione resztkami i odżywczą (niewykluczone, że również ludzką) padliną. wieczne powroty.

las przygotowuje się do zimy; różnobarwne kołdry z liści ścielą się jak okiem sięgnąć. wiatr przynosi wieści i chłód. od Słowacji w prezencie różnica ciśnień i ciepły szaleńczy wicher odbierający zmysły tu i tam. bardziej tam. góry, to majestat, jaki trudno ogarnąć małym, ludzkim orzeszkiem. wystarczy jednak wtopić się i wyłączyć całe to nasze pierdolone oprzyrządowanie, jakim jesteśmy opleceni od stóp do głów. niech stand-by diody zgasną, jak stare znicze. niech przez kable przestanie płynąć ściek danych. na chwilę.

jesienno-zimowy letarg pozostaje daleko poza możliwościami zmęczonej głowy. tej zimy czeka mnie hardkorowe fire-show i tym razem to nie ja będę pluł ogniem (ten znajomy posmak nafty w ustach...), a pluć będą we mnie płomieniami, a ja chłodząc się na mrozie, będę żonglował tak długo, póki nie padnę na pysk.

chciałbym to wszystko zestroić sobie z rytmem przyrody, z pulsem naturalnych procesów, które warstwami przykrywają Ziemię. jak zawsze. od zawsze. nie tym razem. widocznie trzeba czasem wypalić się do końca, by paść zmęczony i wniknąć w grunt. odrodzić się na wiosnę, puścić nowe pędy. świeże, bez ran. niech mnie chłodzą jesienny deszcz i zimowy puch. sen przyjdzie później. 1/10

··· podkład muzyczny: PARLAMENTARISK SODOMI

 

|discrust