Tak Tylko Taktylnie, to pierwsza odsłona rozmów z Anią, rozmów o wielowymiarowości najważniejszego – co postaramy się udowodnić w tym słuchowisku – zmysłu jakim jest dotyk. Zmysłu szeroko rozpiętego pomiędzy paradoksami i kontrastami. Niezbędnego do przeżycia i jednocześnie tak mocno niedocenianego w świecie zdominowanym przez modalność – wzrok.
niekontrolowany wślizg w ściek. zahaczam jeszcze mimochodem o żeliwną kratkę i... plusk!
czasoprzestrzeń wykoślawia się i więzi mnie tam na całe eony. nie wiem, czy oddycham, czy walczę o przetrwanie. zamykam instynktownie oczy. cisza. nic nie rwie łba na strzępy. wszystko jest oleiście płynne, chce mi się spać...
dopiero ostra szpila bólu wybudza mnie z tego odrętwienia.
panika, zachłyśnięcie się, chaotyczne ruchy...
lubię nocą skręcać papierosy po ciemku. nie widząc filtra, bibułek i szczypty tytoniu. kilkanaście sekund i żar na moment rozświetla tę jebaną noc trwającą w głowie całe lata. zza okna wpełza ciężkie, wilgotne powietrze. nie orzeźwia. nie daje tlenu. oblepia ściany...
:: [myśl i mowa] | Tak Tylko Taktylnie. nowa seria tuż tuż! – zapowiedź
niezmiernie miło jest nam poinformować o tym, że już za chwileczkę, już za momencik opublikujemy pierwszy odcinek NOWEJ SERII podcastu [myśl i mowa] o nazwie: Tak Tylko Taktylnie!
pamiętam twoje palce. pamiętam wszystkie tła. pamiętam sploty.
gdy przychodzi mi krzyczeć nie swoim krzykiem, niechcianym zupełnie, pod powiekami krajobraz sensoryczny rozwijam i znowu cię mam w otoczeniach, w kręgach, w powrotach. w mnogości cię mam, jak nikt inny, nigdy. wyłażę powoli na słońce
krok
za
krokiem
za tobą, z tobą. nic nie mówimy, nic a nic. najwięcej mi mówi to, że jesteś, a twoja skóra pachnie równie cicho... krążę myślami, byle dalej od tych kłujących żądeł i sam się głaszczę twoją dłonią, spiralnie wpadam w ciebie. płynnie, spokojnie.
gdzieś echem odbijają się głuche trzaski dryfujących, zrujnowanych łodzi, z oderwanymi kotwicami, bezpańsko sunących nigdzie. a ja mam ciebie
dzień
za
dniem
dmucham w ten żar i ciebie mam...
pada. szumiąca jednostajnie ściana deszczu. rozlew.
przypomina mi się życie w lesie i ciężkie krople bębniące o dach drewnianego domu, który jęczał i trzeszczał przy większych podmuchach wiatru. pracował całą noc pod naporem halnego wiejącego od Słowacji.
leżałem wtedy, gapiłem się w “trójkątny” sufit, a radiowa Dwójka w Muzyzcznej nocy Euroradia próbowała przebić się przez dudnienie wiatru.
tak tylko taktylnie, to nowa seria w ramach mojego podcastu [myśl i mowa]. nie tworzę jej sam – będzie ona owocem współpracy. wkrótce rozpoczynamy nagrywanie, a o wszelkich szczegółach na dniach poinformuję tutaj i na stronie domowej podcastu (link powyżej)...
słońce nam cienie wydłuuuuuża, rozwiew panuje w ciepłym jeszcze jesiennym przedpołudniu. wietrzymy się, przeciągamy, rzęsy się nam plączą i zapachy mieszają. oba wyraziście gęste, zamieniają się miejscami. przyjemnie gęsto między nami, przyjemnie lekko pod stopami.
zimne mchy wygrzewają się w słońcu, a ty mi świecisz jak co dzień, z beztroską przyjemną.
czerwone wino bez kurtuazyjnych szkieł, z butelki sączone, z widokiem na góry. dłonie ci ciepłem promienieją, jak uśmiech.
wydeptujemy sobie ścieżki zawiłe, tam gdzie nikt nie łazi, tam gdzie tylko lis przemknie i między modrzewiami zniknie. mapa zdarzeń, z każdym dniem bogatsza o szczegóły, dróżki, zakamarki. chodzimy i w kręgach zielonych się rozpływamy, płynność łykając wraz z jesieni oddechem.
uśmiechaj się tak do mnie tak, jak dzisiaj rano. ja to wszystko chowam do plecaka. ja to wszystko mam. ja to wszystko dźwigam. bo cudnie mieć cię w tej drodze, wiesz?
|discrust
:: wygrać z bólem...
najgorsza jest świadomość powtarzalności. rzucanie się głową w dół za każdym razem. rozbieg i destroy. to dewastująca łeb kombinacja, w której żeby było lepiej, musi być poniżająco, kurwa, źle.
zaopatrzony w dziesiątki “oszukańczych” mechanizmów obronnych, historii zastępczych, racjonalizacji karkołomnych, każdorazowo prowadzę z lekka nierówny “dialog” z bólem; “dialog” o tyle jałowy, że ból po prostu JEST. pojawia się i wwierca się w każdą jebaną tkankę i jest cokolwiek nieskory do prowadzenia dysput, nie wspominając o tym, że za nic ma staropolskie: wypierdalaj!. gadam więc do siebie, albo buduję naprędce sklecone rusztowania, aby utrzymać cały ten konstrukt w koślawej całości.
modulowane dźwięki emisji dolnowstęgowej. z daleka. odbite od ziemi i jonosfery, przemoczone od deszczu, pokiereszowane przez bliskie spotkania z budowlami metropolii... docierają do ucha. zniekształcone i ciche. prosto w tą pieprzoną pustkę.
z dnia na dzień wydłużają mi się spojrzenia w północny horyzont. ani to tęsknota, ani nostalgia. to obłędny, odbierający rozum magnetyzm. tak blisko bieguna. tak daleko od tego, co zwie się zwyczajowo światem. nieregularne kawałki lodu dryfują bezładnie – śmiertelny chłód na wyciągnięcie ręki. tak ciężko oderwać wzrok od tego pierdolonego horyzontu, jakby mroźna mgiełka unieruchamiała spojrzenie. czuję się zainfekowany tą pustką. trzymam radio w skostniałych dłoniach, myśląc jednocześnie o powrocie do ciepła.
w kałużach przegląda się szarość budynków, brył tracących obrys z każdym wietrznym poruszeniem się brei w zagłębieniach chodnika... pachnie przypomnianym bezkształtem, pachnie chłodem zeszłorocznym. dym z wędzonego Turnera wisi siną wstęgą, przytula się do szyby. książki śpią na parapecie. zimna kawa.
mikro-real kurczy się i drży, postrzępione dialogi z czytanej wczoraj powieści leżą po kątach, zdekompletowane, z powyłamywanymi kontekstami. Illvilja wypełza z głośników – lament zawinięty we wrzask.