:: książka zamiast zniczy

nie chadzam 1 listopada na cmentarze. to nie ma najmniejszego sensu. celebracja tego dnia w wydaniu katolickim jest dla mnie totalnie pozbawiona refleksyjności i na nic zdadzą się tutaj bełkoty o “zadumie nad przemijaniem” i “wspominanie tych, którzy odeszli”. w naszym kręgu kulturowym paszą metafizyczną w takich dniach jest hodowany z upodobaniem i rozkoszą lęk przed śmiercią, a nie namysł nad nią, jako nad immanentną częścią życia. mój ateizm nie ma tutaj absolutnie nic do rzeczy. nie mam zamiaru nim epatować na niekorzyść katolickiej, stadnej kotłowaniny cmentarnej w oparach śmierdzącego wosku i sztucznych chryzantem. cały śmietnik po “tym dniu” wygląda dostatecznie smutno, by pastwić się niejako obok szczątków ludzi już zmarłych. niech chociaż pamięć o nich jest wolna od ludycznych, zbiorowych ruchawek.

rytualny rynsztunek w postaci tych koszmarnych zniczy, jeszcze bardziej koszmarnych doniczkowych maszkar jest mi kompletnie obcy. symbolika ognia jednak, w kontekście pamięci o zmarłych, jak najbardziej do mnie przemawia, bo ma głębokie, sędziwe i pozachrześcijańskie korzenie. jednak myśląc tutaj o “ogniu pamięci”, umiejscowiłbym w przestrzeni funeralnej jeden, bądź kilka stałych punktów z płonącym, symbolicznym ogniem. byłoby to miejsce symboliczne w dwójnasób (jako pamięć o zmarłych w zapomnieniu, jak i pamięć o konkretnych osobach, naszych bliskich, etc.). jednak moje życzeniowe myślenie nie ma tutaj żadnego znaczenia w obliczu siły tradycji “znicza i chryzantemy”. pomijam również aspekt biznesowy i piniondz kryjący się za tonami szkła, wosku i plastiku.

pamięć o osobach zmarłych jest dla mnie najbardziej adekwatną “celebracją”. pamięć jest kompletnie niezależna od miejsca i czasu, myśl o kimś, kto odszedł, zawsze i w każdych warunkach może zostać wygenerowana – bez korków na cmentarz i kurwowania pod nosem w nerwach.

bywam na cmentarzu relatywnie często. wydaje mi się, że częściej, aniżeli przeciętny amator wczorajszego “święta”. odwiedzam cmentarz, bo jest to miejsce niewiarygodnie wypełnione spokojem i przez swoją specyficzną funeralną ciszę, w jakimś sensie wzięte w nawias i odseparowane od zgiełku świata żywych. wybieram pogodne, ciepłe popołudnia, najczęściej w środku tygodnia, gdy mało kto myśli o odwiedzinach grobów swoich najbliższych. wtedy cmentarne alejki emanują takim elementarnym wyciszeniem, wyczuwalną od razu atmosferą nieśpieszności. przychodzę na cmentarz, aby poczytać książkę. siadam na ławeczkach obok przypadkowych grobów nie znanych mi ludzi. zazwyczaj w cieniu, z dla od głównych ścieżek i alei. zdarza mi się spędzić w ten sposób na cmentarzu dwie, trzy godziny. zresztą poczucie czasu w tym miejscu jest specyficzne. umowne. odchudzone o kilka doczesnych trosk...

zbierając się po takiej uspokajającej lekturze do domu, mam w zwyczaju uprzątnąć grób, przy którym akurat czytałem, usunąć wypalone znicze, zmieść liście z nagrobka, wywalić zwiędłe badyle... po prostu.

memento mori.

 

|discrust