:: NapiGen – automatyczne generowanie napisów do filmów | Fundacja Technologie dla Ludzi
jakiś czas temu, dzięki uprzejmości Fundacji Technologie dla Ludzi (dalej: FTdL), zostałem ambasadorem projektu automatycznego generowania napisów do filmów. miły gest, aczkolwiek nie o gesty tu idzie, ale o użyteczność i znaczenie owego projektu dla wielu osób, o których tak często zapominamy podczas codziennego grzebania w necie.
za siedmioma górami wiosna
za siedmioma lasami bezból
puszczamy sobie Tujiko Noriko wieczorem
i świat opada bezpiecznie w dół
za siedmioma cyklami cicho
za siedmioma burzami spokój
śpij.
staram się nie poruszyć, aby cię nie obudzić. pod moimi palcami pulsuje miarowo twoja skroń, pulsuje ostrymi, zdradliwymi graniami i cyklonami podłymi, gorzkim posmakiem dezorientacji i zimnym strachem. z każdym oddechem opuszczają cię te złe mary, niechciane pijawki wysysające siły i syczące złowrogo obce lamenty... nasze dłonie w splocie ciepłym, fioletowym. śpij.
rankiem rój drobiazgów wokół. kawa, dotknięcie palcami twoich palców, gdy przechodzę obok, gryzek kanapki od ciebie, nucenie melodii z radia, gadanina codzienna, prozaika rzeczy małych i zwyczajnych. gest. bliskość. słowo. tak się robi więź, tak się składa to, czego w chwilach wieczornych uniesień wszelakich nie sposób ubrać w semantykę. tak się robi ciepło.
jakoś wyjątkowo pozytywnie uruchamia mnie ten kawałek Livstid, a niczego nie potrzebuję teraz tak bardzo, jak właśnie pierdolnięcia solidnym kawałkiem dobrej energii. crust i wrzask. jest dobrze.
a w nocy, przez maleńką szparę pomiędzy drzwiami pokoju, a progiem, suną w zygzakowatych rzędach maleńkie czarne pancerzyki. pozostawiają za sobą lekko pomarańczowe, fluorescencyjne nitki, czasem przecinające się ze sobą, czasem z chaotycznymi odnogami donikąd. nikt nie wie skąd i dokąd prowadzą owe mikro-ścieżki. wątpliwe nawet czy ktoś je zauważa. w każdym razie na granicy dnia i nocy cała podłoga lśni pomarańczową pajęczyną. wędrówki pancerzyków kończą się jeszcze przed nastaniem świtu. gdy śpisz, gdy nic cię nie obchodzi, gdy cię nie ma, dzieją się rzeczy, których nie dostrzeżesz.
w ciągłych cyklach dzienno-nocnych ta dziwaczna procesja powtarza się setki razy. może są to opowieści, pozbawione ludzkiej artykulacji historie pełzające po drewnianej podłodze. cholera wie.
trzeba to wszystko rozdrapać, w szaleństwie, w bezsilnym wkurwie.
nie ma nawet jak wpatrywać się w horyzonty i inne orientacyjne znaki, gdy przez szklistą taflę widać tylko czarne grudy lepkiej ziemi, jeden wielki strup. nie masz, kurwa, dokąd pójść...
w zmęczonej głowie ogłupiająca litania do ciszy i spokoju. powtarzana bez końca, bez początku, bez sensu. dialog ze strzępami samego siebie, dialog ze ścianą, słowa wymiętoszone, zużyte, gówno warte. niczemu nie nadasz sensu, gdy wszystko wokół się trzęsie, rozsypuje, przewraca.
noce rozciągnięte w lata, niekończące się atrapy słów wypadające z głowy, ze spierzchniętych ust, walające się na podłodze. nie ma nawet po co rozglądać się wokół. nie ma żadnego wokół.
nie chadzam 1 listopada na cmentarze. to nie ma najmniejszego sensu. celebracja tego dnia w wydaniu katolickim jest dla mnie totalnie pozbawiona refleksyjności i na nic zdadzą się tutaj bełkoty o “zadumie nad przemijaniem” i “wspominanie tych, którzy odeszli”. w naszym kręgu kulturowym paszą metafizyczną w takich dniach jest hodowany z upodobaniem i rozkoszą lęk przed śmiercią, a nie namysł nad nią, jako nad immanentną częścią życia.
mój ateizm nie ma tutaj absolutnie nic do rzeczy. nie mam zamiaru nim epatować na niekorzyść katolickiej, stadnej kotłowaniny cmentarnej w oparach śmierdzącego wosku i sztucznych chryzantem. cały śmietnik po “tym dniu” wygląda dostatecznie smutno, by pastwić się niejako obok szczątków ludzi już zmarłych. niech chociaż pamięć o nich jest wolna od ludycznych, zbiorowych ruchawek.
kiedyś sam zrobiłem prostą ławeczkę na skraju lasu. wziąłem z domu wymierzoną uprzednio sosnową deskę i dwa kawałki służące jako wsparcie. deskę wpasowałem między dwie brzozy rosnące jakieś półtora metra od siebie. po obu stronach, tuż przy brzozowych pniach, podłożyłem dwa kawałki podpierające siedzisko, wypoziomowałem całość i usztywniłem czterema solidnymi klinami, po dwa na każdą stronę. ławeczka była stabilna, a przy okazji nie kaleczyłem drzew gwoździami.
stoi do dziś. od lat.
przyłażę tam, aby posłuchać lasu, albo radia z dalekich stron. widzę z niej czubek dachu mojego starego domu pod lasem. kiedyś dosyć często w klapkach, z poranną kawą w termosie, łaziłem tam, by usiąść i pogapić się na beskidzkie szczyty.
w odpływach zdrowego rozsądku rodzą się twoje piramidalne fałszywki. kolekcjonujesz je z upiorną cyklicznością, upajasz się nimi, wymacujesz je w kieszeni, w głowie, upewniasz się, że są na miejscu, że wpędzają cię w paranoiczne stany uniesienia. rozmazane obrazki bez konturów, na tyle sugestywne, by uruchomić pod twoją czaszką kaskadę wymyślonych naprędce koincydencji.
na jałowej pustyni, jaką jest twój łeb, każdy majak zakorzenia w tobie quasi-pewność, że te wykoślawione kadry, to coś bliskiego prawdzie, coś co stoi choćby w jej cieniu. to taka radość bez uśmiechu, zimna satysfakcja. krótki dialog z samym sobą, niewiele znaczący bełkot, zakończony żałosnym: tak! miałem rację!...