discrust

Reader

Read the latest posts from discrust.

from ★ discrust|blog ★

:: smrdím vlakem

powietrze, jak zawiesina, oblepia nas zewsząd. pijemy yerbę przed domem, Puce Mary hałasuje z głośnika — prosto w noc, w tę gęstą, pachnącą skoszoną trawą noc. nieopodal zagajnik i zwyczajowe szelesty stamtąd, skądinąd... bez żadnego planu, zupełnie spontanicznie, przechodzimy z czeskiego na polski i z powrotem, jakby ten językowy patchwork totalnie przypadkowo zmieniał fakturę słów. w Pradze też tak gadaliśmy, nawet tego nie zauważając.

po tylu latach, z dłuższymi dreadami, z bardziej zmęczoną twarzą, siedzisz tu i opowiadasz, jak na benzínce ukradliśmy kiedyś piwo, aby mieć czym przepijać Božkov, w nocy nad Vltavą. nie pamiętam. tych kompletnie pojebanych dni i nocy było tak wiele, że zlewają mi się one w jedną wielką opowieść. kiedyś, będąc w pracy, słyszę: pane Lukáši, přišla za vámi manželka. co, kurwa? jaka żona? wychodzę na zewnątrz, a ty stoisz tam uśmiechnięta: “musiałam powiedzieć, że jestem żoną, bo by mnie tu nie wpuścili. zbieraj się, jedziemy do Pilzna!”... jakoś to wszystko płynęło, meandrowało. tak jak teraz — innym nurtem, innym tempem, w innym kierunku. smrdím vlakem — wąchasz się pod pachami i wachlujesz się koszulką z tym swoim zaraźliwym śmiechem. bierzesz z talerza ręką kolejnego pieroga ze szpinakiem i z fetą i zajadasz się ze smakiem.

Lora leży ci pod nogami i — co dziwne — bezbłędnie reaguje na twoje słowa po czesku. tyvole, siedzę obok, ogarniam to wzrokiem, uśmiecham się i nie wierzę, że tu jesteś.

 
Czytaj dalej...

from ★ discrust|blog ★

:: po czasie

niektóre rzeczy docierają do nas grubo “po czasie”, nie dlatego, że w określonych sytuacjach jesteśmy niezbyt spostrzegawczy i coś nam umyka, ale dlatego, że do pewnych spraw nie sposób dojść prostą ścieżką. takie meandrujące wnioski i mikro-odkrycia ujawniają się z jakimś odczuciem drżenia świata wokół nas, albo przylatują z charakterystycznym zapachem, ni to zapomnianym, ni to przechowywanym “na później” w zakamarkach pamięci.

to nie musi być nic odkrywczego, porażającego, czy naznaczonego traumatycznymi skojarzeniami. chyba cały urok owych “spóźnionych” konstatacji, polega na ich unikalnej pozaczasowości; brak jasnych, na dany moment, atrybutów, wynagradza nam treściwa zawartość takich wniosków. tyczy się to nade wszystko naszych relacji z innymi ludźmi... ★★★

gdzieś z tyłu głowy powinna żarzyć się myśl, że niektórzy ludzie mocno umownie traktują to, co z nich wyłazi i czym raczą swoich odbiorców. taki mały czujnik, uruchamiający się w sytuacjach, gdy potoki słów są tylko wydmuszkami bez treści: kamienna lawina słów bez znaczenia, jak śpiewała niegdyś krakowska INKWIZYCJA...

 
Czytaj dalej...

from ★ discrust|blog ★

:: myśl i nie ufaj

belgijski HIATUS w słuchawkach i mocna kawa z Chiapas — dobre rozpoczęcie dnia! w tle kilka małych-dużych progresów, dzięki czemu codzienność rysuje się bardziej konkretną kreską. można spokojnie odejść w swoją stronę, bez zawracania sobie dupy podrygami innych. lżej, jaśniej, ze sporym zapasem wytchnienia we łbie. Beskidy sypią codziennie pięknem w oczy; wystarczy, że udam się w któreś z “moich” miejsc, z dala od turystycznych pijawek, z dala od smrodu asfaltu... las [wy]nagradza.

 
Czytaj dalej...

from ★ discrust|blog ★

GhostBSD na pokładzie

stało się. postawiłem sobie nareszcie BSD poza środowiskiem wirtualnym, w którym jak dotąd eksperymentowałem z Open- Ghost- i FreeBSD...

mój Dell Latitude E5450 przyjął nowy system operacyjny bez żadnych większych problemów; szczerze mówiąc, wszelkie “problemy” były wyłącznie kosmetyczne. ogarniając je, poczułem się trochę jak przy konfiguracji Slackware'a wieeele lat temu — nostalgia!

GhostBSD bazuje na FreeBSD i rzeczywiście przy instalacji jest bardziej friendly, aniżeli pierwowzór, przy czym funkcjonalnością oczywiście nie odbiega od FreeBSD. można spokojnie powiedzieć, że GhostBSD jest maksymalnie zoptymalizowany pod desktop — po instalacji jest praktycznie gotowy do pracy.

instalacja GhostBSD jest banalna, choć oczywiście dla osób nie zaznajomionych ze specyfiką systemów unixowych, systemem plików, strukturą katalogów, z portami — mocno polecam wcześniejszą lekturę dokumentacji FreeBSD, na którym to GhostBSD bazuje. FreeBSD ma doskonałą bibułę informacyjną, jest świetnie opisanym systemem i każdy:a chcący:a dowiedzieć się więcej, ma w necie te informacje na wyciągnięcie ręki.

sam install GhostBSD trwa dosłownie kilka łyków kawy. wcześniej warto przemyśleć sobie wielkość partycji — cała reszta odbywa się dokładnie tak jak w typowym graficznym instalatorze linuxowym. update, odpalenie portów, rozejrzenie się po systemie i... można cieszyć się BSD na pokładzie! GhostBSD nie ma zbyt wielu domyślnie zainstalowanych aplikacji; jest pakiet minimal, który wystarcza do elementarnego użytkowania kompa. oczywiście dociągnięcie innych, potrzebnych apek nie jest problemem.

dla osoby z linuxowym doświadczeniem, GhostBSD/FreeBSD będzie doskonałym wzbogaceniem wiedzy i zapoznaniem się w praktyce z systemem unixowym. po skonfigurowaniu sobie XFCE i i3wm pod swoje potrzeby i doinstalowaniu aplikacji, których używam na co dzień, cieszę się stabilnym, szybkim i świetnie działającym systemem. warto wyjść poza linuxową bańkę i pogrzebać w BSD — polecam wszystkim!

 
Czytaj dalej...

from ★ discrust|recenzje ★

:: Małgorzata Malińska – Kobieta i rodzina w Egipcie i Sudanie. O kobiecości, seksualności i płodności

Książka Małgorzaty Malińskiej, to doskonała praca antropologiczna bazująca na jej osobistych badaniach terenowych, rzetelnych, dokładnych i uczestniczących (Autorka, kierując się metodyką Malinowskiego, prowadzi swoje badania wewnątrz społeczności, którą bada. Wraz z mieszkankami nubijskich wiosek śpi, je, uczestniczy w codziennym życiu...).

Malińska kilka razy odwiedziła nubijskie społeczności w południowym Egipcie i północnym Sudanie, badając je pod kątem warunków życia kobiet, ich pozycji w nubijskiej strukturze konserwatywnego islamu, ich codziennych trosk, zdrowotnych i egzystencjalnych konsekwencji powszechnej praktyki obrzezania kobiet. Autorka szczegółowo opisuje też codzienność Nubijek, hierarchię wewnątrz rodziny i wioski, ich życie seksualne, kobiece troski, ich ból, wstyd, radości...

Książka nie jest łatwą lekturą, albowiem w detalach opisuje te elementy codzienności nubijskich plemion, które w najbardziej opresyjny sposób uderzają w kobiety, ingerują w ich życie na wszystkich płaszczyznach, od najmłodszych lat. Stygmatyzacja płci żeńskiej niejako na starcie, charakteryzuje nubijskie społeczności, w których — jak w wielu islamskich kulturach lokalnych — “islam koranowy” jest ściśle spleciony z całym mnóstwem lokalnych tradycji i zwyczajów, które sytuują kobietę zawsze w niższej pozycji wobec mężczyzn.

Szczególnie trudnymi fragmentami tej książki są opisy infibulacji, czyli kobiecego obrzezania (wśród Nubijek najczęściej w “wersji faraońskiej”, najbardziej drastycznej, najgłębiej ingerującej w narządy płciowe); Autorka była obserwatorką tych “zabiegów” i nie da się nie wyczuć ogromnego ciężaru emocjonalnego takiego uczestnictwa. Infibulacja głęboko zakorzeniona w nubijskich społecznościach, jest uważana przez kobiety (i mężczyzn) za warunek konieczny szczęścia i powodzenia kobiety w jej życiu małżeńskim, seksualnym i rodzinnym, mimo że — jak bardzo dokładnie opisuje Malińska — obrzezanie jest tak naprawdę źródłem nie tylko potwornego bólu, cierpienia, ale i fizycznych dolegliwości w ciągu całego życia kobiety (warto dodać, że Nubijki po obrzezaniu są “zaszywane” aż do momentu defloracji, tuż po ślubie, po czym “rozrywane” i ponownie “zszywane” podczas każdych narodzin dziecka — i tak przez całe życie).

Książka opisuje również skomplikowane zależności związane z zaręczynami, przygotowaniami do ślubu, poszukiwaniem kandydata / kandydatki na męża / żonę, czy kwestie majątkowe. Malińska świetnie pokazuje nam nubijskie społeczności od środka, stara się wydobyć z Nubijek to, co tkwi w nich najgłębiej; po rozpoczęciu lektury, szybko orientujemy się, że życie kobiet w tych społecznościach to pasmo udręk, wysiłków, bólu, a radość, uśmiech i ciepło zawsze naznaczone są goryczą surowych zasad zwyczajowych i religijnych (choć Autorka przytacza szereg przykładów na to, że nawet spora część przywódców religijnych w Egipcie i Sudanie wydaje fatwy zakazujące praktyki obrzezania i innych opresyjnych zachowań wobec kobiet).

Kobieta i rodzina w Egipcie... ukazuje nam także małe przyjemności kobiece, ich potworną cierpliwość i wytrzymałość w ciężkich warunkach patriarchalnej struktury społecznej. To lektura trudna i przygnębiająca, ale absolutnie konieczna, jeśli cenimy rzetelne badania antropologiczne poparte bogatym materiałem terenowym oraz przytaczanymi badaniami innych antropologów i antropolożek zajmujących się tą częścią Afryki.

Trzeba przeczytać!

 
Czytaj dalej...

from ★ discrust|recenzje ★

:: Julia Lovell — Maoizm. Historia globalna

Maoizm. Historia globalna, to praca kompleksowa, szczegółowa, w większości obszarów tyczących się maoizmu jako takiego, bardzo rzetelnie i z detalami opisująca zarówno kwestie ideologiczne, jak realne, polityczne wydarzenia inspirowane maoizmem.

Julia Lovell poświęciła sporo energii, aby ująć maoizm w wielu aspektach: od historii samej KPCh (Komunistyczna Partia Chin) i kształtowania się “myśli Mao” jako wiodącej i naczelnej w ideowym przesłaniu chińskich komunistów, poprzez czynienie z maoizmu eksportowej myśli politycznej, atrakcyjnej głównie dla krajów dopiero co zdekolonizowanych, bądź walczących o niepodległość polityczną i ekonomiczną, przez wpływ jaki maoizm wywarł na rewoltę '68 w U$A i Europie Zachodniej (stając się inspiracją m.in. dla Czarnych Panter, Czerwonych Brygad, Frakcji Czerwonej Armii, bojowników palestyńskich i nie tylko), po szczegółowy opis rewolucyjnych aktów, zrywów i wojen prowadzonych z czerwoną książeczką Mao, jako przewodnikiem (Wietnam, Kambodża, Malezja, Peru, Nepal, Indie...).

Książka nie jest politycznym podręcznikiem, jest głęboką analizą maoistowskich idei i ich wpływu na losy wielu narodów i grup społecznych w XX wieku.

Jak sama Autorka podkreśla we Wstępie, jej praca nie wyczerpuje tematu, ale w znaczący sposób przyczynia się do zgłębienia badań nad maoizmem, jego specyfiką, jego sprzecznościami i implikacjami tychże: konfliktów narodowo-plemiennych, głodu i terroru na niewyobrażalną dotąd skalę, na zamordystyczny charakter maoistowskich struktur partyjnych i kreowaniu fanatycznego oddania Mao i jego koncepcjom, jakże często wewnętrznie sprzecznym, bądź ewidentnie kolidującym z realiami w wielu miejscach na świecie, gdzie maoizm był realną siłą polityczno-rewolucyjną, gdzie poczynił najwięcej szkód, zbrodni i nieszczęść.

Lowell umiejętnie ukazuje kulturową złożoność np. społeczeństwa Peru, Malezji, Nepalu czy państw afrykańskich, zestawiając z tym maoizm, jako polityczną siłę, która realnie wpływała na polityczną sytuację w w/w miejscach, uwzględniając ortodoksyjną, niewolniczą wierność maoistowskim koncepcjom, bez zwracania uwagi na specyfikę kulturowo-polityczną — zawsze różną, w różnych miejscach na świecie.

Książkę warto przeczytać, jeśli ktoś interesuje się Chinami, również współczesnymi, albowiem Autorka słusznie zauważa, że Chiny z Xi Jinpingiem u sterów władzy absolutnej, świadomie powracają do pewnych maoistowskich wzorców, emanujących z różnych źródeł propagandowych, pod ścisłą kontrolą partii. Maoizm... jest również interesujący z historycznego punktu widzenia. Polecam!

 
Czytaj dalej...

from ★moje leczenie★

:: opatrunki wysokochłonne | korporacyjna pazerność

z racji wycieku limfy z otwartej rany, muszę korzystać z wysokochłonnych opatrunków, które pochłaniają płyn limfatyczny i pozwalają choć w minimalnym stopniu funkcjonować normalnie (poruszać się z opatrunkiem bez zostawiania kałuż za sobą...). rekomendacją w moim przypadku (ze strony mojej doktor, specjalistki od trudno gojących się ran) są opatrunki ConvaMax Superabsorber (na zdjęciach powyżej), które bardzo dobrze spełniają swoją rolę, ale niestety ich cena jest po prostu faszystowska.

jeden opatrunek ConvaMax 20x40cm kosztuje w aptekach 90-100PLN, refundowany: 27PLN. w moim wypadku na jeden opatrunek potrzebuję dwóch takich ConvaMaxów. zmieniam opatrunek dwa razy dziennie, zatem dziennie wykorzystywałbym 4 sztuki (120PLN)...

opatrunki te są produkowane, rzecz oczywista, w Chinach i być może materiał absorbujący ciecze z mokrych ran jest wysokiej jakości, ale w codziennej “praktyce opatrunkowej” widzę, że 4-5krotnie tańsze opatrunki wysokochłonne (jak np. te widoczne na zdjęciu w poprzednim wpisie) spełniają swoją rolę niemal w tym samym stopniu, co ta drożyzna.

oczywiście nie będę używał ConvaMaxów; kupiłem jeden na próbę i powiem, że są one o 10-15% bardziej chłonne, aniżeli standardowe opatrunki tego typu. 120PLN dziennie za kawałek chłonnego materiału, to pieprzona aberracja korporacji produkujących materiały opatrunkowe. jest to stała praktyka w zaklętym kole: producent → hurtownik → apteka. omijanie szerokim łukiem tej ostatniej jest jedynym sposobem na relatywnie “tanie” pozyskanie opatrunków. przykład: plastry antybakteryjne Bactigras (10 sztuk w paczce, 20x15cm) kosztują na Allegro ok. 50-60PLN, podczas gdy w aptece ten sam plaster kosztuje 70PLN, tyle że płacimy za 10 sztuk plastra 10x10cm (sic!)...

pozostaję przy dotychczasowych opatrunkach AB Kompres i Viwazell. są mniej chłonne, ale znacząco tańsze i spełniają swoją rolę w 70-80%.

 
Czytaj dalej...

from ★moje leczenie★

:: nowy etap leczenia

tak, jak planowałem wcześniej, rozpocząłem nowy etap w leczeniu nogi. również dzięki Wszej pomocy, za co serdecznie wszystkim dziękuję! jestem pod opieką doktor specjalizującej się w leczeniu trudno gojących się ran z wyciekiem płynu limfatycznego, w jednym z centrów medycznych w Krakowie. leczę się prywatnie, albowiem nie mam jakichkolwiek szans na leczenie od zaraz w ramach NFZ – jak można się domyślać, kolejki do specjalistów są kilometrowe, a terminy z kosmosu...

moje leczenie obecnie poleca z grubsza na stosowaniu opatrunków kompresyjnych, które lecząc ranę, jednocześnie uciskają obszar obrzęku limfatycznego w celu “zmuszenia go” do wchłaniania się i w efekcie do jego zaniku. wtedy uporam się z permanentnym wyciekiem limfy, co stanowi – obok bólu samej rany – główny problem w moim zdrowieniu.

obecnie stosuję zastępcze opatrunki chłonne (na zdjęciu powyżej), gromadząc środki na opatrunki zalecane przez lekarza. są to: Zetuvit Plus lub Convamax Superabsorbent. to bardzo wydajne, wysokochłonne opatrunki na rany mokre, z takim wyciekiem jak w moim przypadku. niestety są one drogie i maksymalnie mobilizuję się, aby pozyskać środki na ich zakup. jednocześnie, bezpośrednio na ranę, każdorazowo stosuję plastry antybakteryjne Bactigras gwarantujące utrzymanie gojącej się rany w czystości. mam nieco ograniczoną możliwość stosowania podobnych plastrów, z uwagi na fakt, że wystąpiła u mnie reakcja alergiczna na preparaty i plastry ze srebrem w składzie... dodatkowo, każdy opatrunek, to środki odkażające ranę (jak np. Microdacyn – na zdjęciu powyżej), bandaże elastyczne, gazy jałowe.

jeżeli jesteście w stanie pomóc mi w zdrowieniu, będę Wam wszystkim kolosalnie wdzięczny! w linku poniżej znajdują się wszelkie informacje.

z góry wszystkim bardzo dziękuję!

jak możesz mi pomóc?

 
Czytaj dalej...

from ★moje leczenie★

dzięki Waszej pomocy mogę zaopatrywać się w środki opatrunkowe i lecznicze, których potrzebuję naprawdę dużo. w ich skład wchodzą m.in.: bandaże, gazy jałowe i niejałowe, podkłady pod gips (wykorzystywane jako dodatkowa warstwa chłonna – moja rana ma charakter wyciekowy), poduszki chłonne, plastry chłonne, plastry antybakteryjne (obecnie jest to Bactigras w wariancie 15cm x 20 cm)...

oprócz tego rozpocząłem prywatne leczenie u specjalisty w Krakowie – o postępach leczenia będę informował na bieżąco.

 
Czytaj dalej...

from ★ discrust|recenzje ★

:: Hervé Le Tellier – Anomalia

Anomalia, to chytrze napisana książka. Gdybym chciał być złośliwy, powiedziałbym, że to również cwaniacko napisana powieść. Nie będę jednak złośliwy, bo Hervé Le Tellier popełnił solidny kawałek prozy na miarę naszych czasów... Obserwując to, co dzieje się na rynku wydawniczym, nietrudno odnieść wrażenie, że wydawnictwa dwoją się i troją, by przyciągnąć czytelnika do swoich, ekhm... produktów. Efekty tegoż widać na półkach empików i innych księgarń. Oczy krwawią, gdy patrzymy na półki z bestsellerami; czytadła wciskane jako arcydzieła. Na tym bezlitosnym rynku trzeba się mocno napocić, aby wypromować DOBRĄ książkę. Hervé Le Tellier w dużej mierze wyręczył swojego wydawcę, albowiem napisał książkę, która idealnie, niczym klocki tetris, wpasowała się zarówno w najwyższe półki księgarń, jak i w pełen wachlarz czytelniczych gustów.

Anomalia, to powieść-patchwork, to powieść netflixowa. Hervé Le Tellier opisuje zagadkowe zdarzenie związane z lotem Paryż-Nowy Jork, który to lot zmieni los kilkuset przypadkowych ludzi i ich... duplikatów. Konstrukcja powieści jest fenomenalnie dopasowana do dzisiejszych “wymagań” czasu / runku / preferencji. Gdyby nie talent Autora, książka ta byłaby kolejnym czytadłem z “sensacyjną” fabułą, kolejną historyjką do przemielenia w jeden wieczór, pomiędzy serialem na HBO, a scrollowaniem głupich wiadomości na smartfonie. Hervé Le Tellier, to jedna zdolna bestia i serwuje nam naprawdę chytrze podaną mieszankę rozrywki i dobrej literatury.

Powieść jest patchworkowa, albowiem znajdziemy w niej całą masę pastiszowych zagrań literackich; osoby siedzące głęboko w literaturze XX wieku bez trudu odnajdą – już na samym początku Anomalii – fragmenty żywo przypominające style znanych i uznanych pisarzy ubiegłego stulecia. Aby nie psuć Wam zabawy, nie będę wymieniać nazwisk – odkryjcie to sami! Rozumiem, że Hervé Le Tellier pisząc tę powieść, bardzo chciał wpasować ją we współczesną, pędzącą w niewiarygodnym tempie rzeczywistość i udało mu się to perfekcyjnie. Sugestywnym językiem splótł naprawdę dobre literackie kawałki z obecną “serialozą” rozumianą jako forma konsumpcji i percepcji w kulturze przesytu.

Anomalia broni się solidnym literackim warsztatem i umiejętnym połączeniem tego co wartościowe z tym, co popularne. Z jednej strony trochę to drażni podczas lektury, ale z drugiej intryguje. Książki tej nie da się, ot tak, wrzucić do worka pop-historyjek, ale wyraźnie odczuwalna jest gra, do jakiej zaprasza nas Autor. Fabuła jest czystą emanacją streamingowego świata filmów/seriali, perfekcyjnie skrojoną. Dlatego to chytrze napisana powieść – Hervé Le Tellier łebsko połączył literacki kunszt z najpowszechniej konsumowaną na co dzień rozrywką.

Warto przeczytać!

 
Czytaj dalej...

from ★ discrust|recenzje ★

:: Tár (2023)

Ostatnimi czasy bardzo rzadko oglądam cokolwiek. Setki różnorakich powodów sprawiają, że trudno mi się skupić na filmie, jako formie przekazu. Jednak Tár w reżyserii Todda Fielda zachwycił mnie swoją surowością, ascetycznymi zdjęciami i fenomenalną grą Cate Blanchett, w roli Lydii Tár – pierwszej kobiety-dyrygentki w berlińskiej filharmonii.

Lydia, to niezwykle charyzmatyczna osobowość, dyrygentka o olbrzymim talencie i instynkcie muzycznym, kobieta która poświęciła całą siebie dla ciężkiej pracy, która dyrygenturę traktuje niezmiernie poważnie. Jej wiedza, jej wizja muzyki, wreszcie olbrzymi horyzont, na tle którego buduje swoją karierę – wszystko to rzutuje na jej surowy, zasadniczy charakter i specyficzne podejście do ludzi i świata.

Nie jest to pierwszy przypadek, gdy wyjątkowe osobowości w muzyce klasycznej cechuje pewna ekscentryczność. U Lydii Tár mamy do czynienia ze swego rodzaju dystansem i chłodem, ale i z potężną dawką przeżywania muzyki na tyle dogłębnie, że jej dyrygowanie staje się sztuką samą w sobie. Lydia inspiruje się twórczością Gustava Mahlera i to właśnie nad piątą symfonią tegoż pracuje w trakcie filmu.

Jej niewiarygodna wrażliwość i znawstwo w materii muzyki poważnej konfrontowane jest z faktem, iż jest lesbijką dzielącą życie wraz ze swoją żoną, Sharon Goodnow i ich córką. Przed obejrzeniem filmu zetknąłem się z kilkoma recenzjami niezmiernie uwypuklającymi orientację seksualną głównej bohaterki. O ile ma to znaczenie w kontekście niezmiernie zmaskulinizowanego i hermetycznego środowiska, w jakim Lydii przyszło robić karierę, o tle dramat głównej bohaterki, a raczej jego punkt ciężkości, nie leży właśnie tam. Field stworzył obraz ascetyczny, ale i przejmujący, bo i charakter samej Tár taki właśnie jest.

To właśnie charakterologiczny rys Lydii, szereg losowych splotów oraz intryg sprawiają, że jej kariera dyrygentki skręca w zupełnie nieoczekiwaną stronę. Jest to w gruncie rzeczy film o pewnym typie ludzi, którzy przekonani o swojej niezachwianej pozycji i o tym, że atencja ze strony innych przychodzi niejako samoistnie i po prostu im się należy, w pewnym momencie zdają sobie sprawę, iż najważniejsi ludzie wokół nich stają się nie tylko ofiarami owego przekonania, ale i... znikają nieodwracalnie. Drugą stroną filmowego medalu jest poruszenie wątku cancel culture i jego destrukcyjnego wpływu na życie jednostek niszczonych w przestrzeni publicznej i internetowej.

Jeden z lepszych dramatów, jakie widziałem w tym roku. Tár momentalnie skojarzył mi się ze świetnym skądinąd rosyjskim filmem Дирижёр (Dyrygent) z 2012 roku, w reżyserii Pawła Lungina, opowiadającym historię wymagającego i niedostępnego dyrygenta, który skupiony bez reszty na swojej pracy i sztuce jako takiej, traci syna w dramatycznych okolicznościach. Oba te filmy opowiadają historię niejako bliźniaczą, acz z zupełnie innych perspektyw, dotykając innych strun, generując zupełnie inne melodie...

Tár polecam!

··· foto: slate.com

 
Czytaj dalej...

from ★ discrust|recenzje ★

:: Barbie (2023)

długo zabierałem się za napisanie tej recenzji. zapewne dlatego, że obraz ten kompletnie do mnie nie przemawia. dlaczego? postaram się pokrótce to wyjaśnić.

jako koleś od x-czasu żywo interesujący się feminizmem i realną walką o prawa kobiet w patriarchalnej rzeczywistości, jako anarchista i feminista, mam pewien zasadniczy kłopot z tym filmem. najogólniej rzecz ujmując nie klei mi się ta produkcja pod względem konwencji (pomijając już gigantyczny budżet, pancerną promocję, nachalne reklamy, czyli cały ten bajzel kapitalistycznej maszynki do sprzedawania marzeń, obrazków i produktów z rozmaitych wariantów filmowego Barbielandu...).

zastosowanie zabiegu wkomponowania dyskursu płciowego w konwencję popkulturowego świata najsłynniejszej lalki świata i to wkomponowanie literalne, niejako w skali 1:1 (Barbie “pijąca” napoje z pustych kubków, tafla niebieskiego plastiku jako atrapa basenu, etc.), być może i jest zabiegiem marketingowo sprytnym, z punktu widzenia amerykańskiej machiny filmowej oraz wizualnie atrakcyjne w obrębie konsumeryzmu współczesnej kultury przesytu, ale czy wartości związane z prawami kobiet, a nade wszystko – wartość zanegowania patriarchalnych wzorców (jako jednych z najbardziej toksycznych i destrukcyjnych mechanizmów kulturotwórczych w historii) została w tym filmie przedstawiona w odpowiednio silny sposób? uważam, że nie.

Barbie i Ken wymykają się z Barbielandu, krainy gdzie wszystkie Barbie w swoim lalkowym, plastikowym zunifikowanym świecie są pisarkami, sędzinami, ważnymi urzędniczkami, pędząc swoje plastikowe, “bezpieczne”, idealne życie. zatem Ken i Barbie wymykają się do świata ludzi. do Los Angeles (pierwsza popkulturowa kalka w filmie: zachodnie wybrzeże U$A, plaża, luz, palmy – obrazek sielankowo kojarzący się z Ameryką marzeń). okazuje się, że ludzki real, to seksizm, nierówności płciowe, patriarchalne zachowania i ogólnie totalnie różny świat od tego lalkowego. Ken zafascynowany światem ludzi, wraca do Barbielandu, aby przejąć tę bajkową krainę i zaprowadzić w niej “samcze porządki”. pracownica firmy Mattel (producent lalek Barbie) wraz z córką oraz Barbie wracają do Barbielandu, aby “zniszczyć patriarchat” i uświadomić Kenom, że również są ofiarami systemu niesprawiedliwości płciowej. to fabuła w dużym skrócie...

film nie zagłębia ani problemu patriarchalnej opresji, ani kwestii realnych, wielowarstwowych nierówności płciowych. nie spodziewałem się tego zresztą, albowiem jest to obraz mocno skondensowany i przerysowany w owej lalkowej konwencji; przerysowanie jest, jak rozumiem, zabiegiem celowym. konwencja dopuszcza zatem wykorzystanie jedynie tych najbardziej stereotypowych i nośnych kulturowo zarzutów wobec patriarchatu, bez wnikania w problematykę. co z tego, że scenariusz przewidział użycie siatki pojęciowej znanej od czasów feminizmu drugiej i trzeciej fali, czy gender studies, skoro zabieg ten został zastosowany w scenach, gdzie kobieta, czy Barbie wypowiada je przesadnym manifestacyjnym tonem, dając tym samym prześmiewczy argument samcom lubującym się w “odkrywczych” stwierdzeniach, typu: uff, znowu to feministyczne pierdolenie... niech osoby zaznajomione i oswojone z dyskursem płciowym nie łudzą się, że zetkną się w Barbie z jakimś naprawdę cennym przesłaniem.

film z pozoru neguje toksyczny system patriarchalny, czyniąc to przy pomocy lalki, która została stworzona jako jeden z symboli “kobiecości” stricte seksistowski. przekaz jest jasny: przy pomocy symbolu zniewolenia kobiecego wizerunku i utrwalania stereotypu “tępej laluni”, dokonać (oczywiście w obrębie zastanej, acz “zmieniającej się” kultury z elementami równościowymi, jako naczelnymi) popkulturowej “dekonstrukcji” lalki-mitu, dokonać transformacji kulturowego wzorca kształtującego percepcję milionów dziewczynek na całym świecie. wszystko po to, by pokazać, że od teraz Barbie jest nie tylko “upodmiotowiona”, ale zdarto z niej stary balast stereotypowej, idealnej kobiety, na rzecz nowej, świadomej swojej wartości i praw, silnej osobowości funkcjonującej na warunkach równościowych wobec mężczyzn.

problem jednak polega na czym innym. potężny budżet i filmowy i reklamowy tej produkcji daje do myślenia; Mattel doskonale wie, że sukces tego filmu z pewnością przyczyni się do utrwalania tego wizerunku “nowej Barbie”, zatem te ogromne nakłady finansowe są bezpośrednio skorelowane z planami biznesowymi firmy i wzrostem zysków tejże. dostajemy więc film-produkt, który wykorzystuje narrację równościową, feministyczną i pro-kobiecą w celach promocji nowego produktu-lalki (czy szerzej – nowego wizerunku Mattel, który niewątpliwie zostanie kulturowo utrwalony na dziesięciolecia). sztuczka ta nie jest niczym nowym w świecie korporacji. wystarczy zobaczyć, jak cynicznie wykorzystują np. symbolikę LGBT+ wszystkie bez wyjątku potęgi korporacyjne: od odzieżowych, po samochodowe, zarzekając się, że chodzi im o wsparcie słusznych dążeń grup mniejszościowych. całkiem przytomnie w czasie jednej z wielkich demonstracji LGBT+ w Nowym Jorku, jedna z aktywistek anarchofeministycznych zauważyła (parafrazuję): Im nie chodzi o nasze postulaty, im nie chodzi o żadną pieprzoną równość. Oni panicznie boją się, abyśmy nie powybijali im szyb w sklepowych witrynach. Stąd wszystkie multikorporacje stały się nagle tęczowe i LGBT+ friendly. Kolejna grupa docelowa na rynku została zdobyta.

myślę, że podobnie rzecz ma się z filmem Barbie. aktywistki i aktywiści na rzecz płciowej równości oraz osoby realnie zajmujące się krytyką patriarchalnego porządku zapewne dostrzegły, że film ten tak naprawdę porusza się w przestrzeni tego samego konsumeryzmu i status quo, jaki próbuje zanegować w “równościowym przesłaniu” przy pomocy transformacji Barbie i Kena w “istoty” traktujące się partnersko i z szacunkiem wobec siebie nawzajem.

mam świadomość tego, że kobiety i mężczyźni akceptujący “program minimum” w obrębie walki o prawa kobiet, ich kondycję na rynku pracy, ich sytuację domową, rodzinną, macierzyńską, mogą potraktować Barbie, jako film choć trochę uświadamiający. dla mnie jednak ten film jest de facto produktem korporacyjnym, obrazem wykreowanym przez świat tych samych samczych pryncypiów, które tam wysoko, na najwyższych piętrach społecznej piramidy nierówności wciąż są pielęgnowane; może nie z taką ostentacją jak kilkadziesiąt, czy sto lat temu, ale to wciąż ten sam patriarchalno-kapitalistyczny syf. maksymalizacja zysków nigdy nie szła i nie pójdzie w parze z dążeniami grup społecznych pokrzywdzonych przez ów system. nie miejmy żadnych złudzeń.

czy polecam Barbie? hmm... jeśli macie siłę na 2-godzinne studium plastiku “ze słusznym przekazem”, obejrzyjcie ten film. sądzę jednak, że prawdziwa walka kobiet i mężczyzn, feministyczne cele oraz aktywność na rzecz demontażu ohydnych patriarchalnych wzorców kulturowych – że to wszystko toczy się w zupełnie innych miejscach, aniżeli sale kinowe z Barbie. realna walka, to realne ofiary systemu, tragedie pojedynczych kobiet, arogancja państwa. zresztą o czym my mówimy! kraj nad Wisłą jest najdobitniejszym przykładem tego, jak wiele jeszcze jest do zrobienia, nie tylko w materii legislacyjnej, ale w sferze autentycznych zmian mentalnych, kulturowych i pokoleniowych!

życzyłbym sobie i nam wszystkim jak najwięcej sił, determinacji i rewolucji. patriarchat zdechnie! damy radę! ... bo żadna magiczna sztuczka nie wyzwoli kobiet z okowów opresyjnej kultury wyzysku, kato-faszyzmu i patriarchalnych kodów stanowiących podglebie całego tego syfu wokół nas. to nie Barbieland. walczyć musimy wszyscy!

 
Czytaj dalej...