:: smrdím vlakem

powietrze, jak zawiesina, oblepia nas zewsząd. pijemy yerbę przed domem, Puce Mary hałasuje z głośnika — prosto w noc, w tę gęstą, pachnącą skoszoną trawą noc. nieopodal zagajnik i zwyczajowe szelesty stamtąd, skądinąd... bez żadnego planu, zupełnie spontanicznie, przechodzimy z czeskiego na polski i z powrotem, jakby ten językowy patchwork totalnie przypadkowo zmieniał fakturę słów. w Pradze też tak gadaliśmy, nawet tego nie zauważając.

po tylu latach, z dłuższymi dreadami, z bardziej zmęczoną twarzą, siedzisz tu i opowiadasz, jak na benzínce ukradliśmy kiedyś piwo, aby mieć czym przepijać Božkov, w nocy nad Vltavą. nie pamiętam. tych kompletnie pojebanych dni i nocy było tak wiele, że zlewają mi się one w jedną wielką opowieść. kiedyś, będąc w pracy, słyszę: pane Lukáši, přišla za vámi manželka. co, kurwa? jaka żona? wychodzę na zewnątrz, a ty stoisz tam uśmiechnięta: “musiałam powiedzieć, że jestem żoną, bo by mnie tu nie wpuścili. zbieraj się, jedziemy do Pilzna!”...

jakoś to wszystko płynęło, meandrowało. tak jak teraz — innym nurtem, innym tempem, w innym kierunku. smrdím vlakem — wąchasz się pod pachami i wachlujesz się koszulką z tym swoim zaraźliwym śmiechem. bierzesz z talerza ręką kolejnego pieroga ze szpinakiem i z fetą i zajadasz się ze smakiem.

Lora leży ci pod nogami i — co dziwne — bezbłędnie reaguje na twoje słowa po czesku. tyvole, siedzę obok, ogarniam to wzrokiem, uśmiecham się i nie wierzę, że tu jesteś.

 

|discrust