:: alokacje

pisanie, to raczej jakiś rodzaj tąpnięcia, splątania; artykułowanie nieuporządkowanych sekwencji, grzebanie w chaosie. pisanie od niczego nie wyzwala, ani nie daje ulgi. nie jest również pieprzoną golgotą, czy teatralnym uprawianiem samobiczowania słowem — patosu w tym ni grama. pisanie, to nic przyjemnego, bo niby dlaczego te z lekka zagłaskane i pozornie uczesane akapity miałyby przynosić cokolwiek kojącego? skąd ten idiotyczny pomysł? kto to wymyślił? nawet jeśli jakaś historia przybierze kształt obły i pozbawiony drzazg, wypełniona jest nieprzyjemnym drżeniem, rozdygotaniem będącym immanentną cechą tworów kruchych i efemerycznych.

to nieznośne splątanie stanowi paliwo i tworzywo jednocześnie. nawet najbardziej subtelne obrazy esencjonalnie wywodzą się z gąszczu, z szoku, z chybotliwych słownych kaskad.

dlatego tak często spada niebo, urywają się ze smyczy wichury, szlag trafia ledwie uchwytne nitki zapachów; wszystkie te lekko unoszące się narracje i łagodne dźwięki mają to do siebie, że podszyte są grubą warstwą antydesygnatów. nie ma w tym jakiejkolwiek żelaznej prawidłowości, żadne prawa nie rządzą słownymi puzzlami. wystarczy potknąć się o kilka wspomnień, zachłysnąć się symfonią Dvořáka, spaść prosto w kolczaste objęcia prozy Bernharda, czy na chwilę zgubić się w gwarze dziwacznych postaci Angeli Carter. czasem wystarczy tylko patrzeć, jak zdycha to specyficzne uniesienie, jak gasną po kolei wszystkie świetlówki, jak chłód wysysa każdą jedną ciepłą myśl.

jedyny snop światła, jaki dociera do wnętrza, to tylko latarnia uliczna. wszystko wokół przykryte jest białymi prześcieradłami; kształty zdradzają częściowo, co może znajdować się pod tymi widmowymi nakryciami. noc już dawno połknęła ulicę wraz z domem; wszystko ma jakieś nakrycie, jakąś płachtę, pod którą nie zajrzysz, której nie zrzucisz. za późno.

widzę cię tylko w bladym zarysie. tylko majaczący, mglisty kształt, oświetlony jednym snopem, jak na więziennym spacerniaku: nie twoje światło, nie moje miejsce.

 

|discrust