:: earl grey [2]

jedyne, co dało się wyłowić z tego obłędnego szumu i jęku: głuchy, tłumiony trzask pustej metalowej beczki po paliwie, uderzającej w ścianę magazynu i warsztatu zarazem. wysłużone pasy parciane widocznie puściły. beczka będzie sobie teraz fruwać po bazie, dopóki nie wpadnie w jakąś zaspę, dmuchnięta jak kawałek papieru, jak nic... burza śnieżna trwa już trzecią dobę. ten dźwięk jest niepodobny do czegokolwiek innego. nawet słowo burza jest jakieś karłowate, niepozorne, mocno nieadekwatne do tego, co dzieje się za oknem. gdyby nie te kilka halogenów w okolicach kontenera, widziałbym przez okno tylko pędzący biały pył, który w kilka sekund zamieniłby moją skórę w posiekany mrozem kawałek mięsa (jeśli przyszłoby mi wyjść na zewnątrz bez całego arktycznego rynsztunku).

sonata skrzypcowa d-moll op.9, Szymanowskiego dobiega końca, podobnie jak kolejna polarna noc w tym pieprzonym burzowym huku. czujesz to śnieżne szaleństwo pod stopami, czujesz je, gdy opierasz się o ścianę, czy stół. najgorsze jest to, że całe łóżko wraz z tobą pędzi przez cały biegun, niemożliwe do zatrzymania; sen musi zatem stać się wyuczonym mechanizmem, czymś zautomatyzowanym – czynnością zaprogramowaną bez względu na okoliczności zewnętrzne.

wiem jednak, dlaczego tu jestem. wiem, że po burzy będę klął potwornie, naprawiając w bazie to, co zniszczył ten potężny wicher, będę rzucał kurwami w arktyczne niebo, będę chciwie wdychał to mroźne powietrze i zachwycał się pięknem zatoki, cudem tego horyzontu. nie raz i nie dwa ta ostatnia linia, ta krawędź mojej rozpoznawalnej przestrzeni, wpędzała mnie w stany euforii i wściekłości, strachu i dziwnego, radosnego uniesienia. linia, na której zawisły te moje poszarpane i podziurawione przez czas wędrówki tam i z powrotem. tam – na krótko, do gwarnych ludzkich mrowisk, do świata tak fantasmagorycznie pędzącego w obcych mi kierunkach. nie rozpoznajemy się nawzajem: ja i tamten zgiełk. nie wiem, po co to wszystko, w jakim celu ten cywilizacyjny hałas interferuje, co można z tego wyłowić. kupuję dodatkowe karty pamięci, ładuję na nie tony ebooków, reprodukcje Beksińskiego w dużej rozdzielczości i zdjęcia, które udaje mi się zrobić “na kontynencie”. kupuję też kilka rodzajów earl grey, w dużych paczkach. mój kubek pokrył się już wewnątrz niezmywalnym herbacianym nalotem w różnych odcieniach, jak wnętrze próbek lodu badanych przez glacjologów. mój kubek, to eony, w jakie rozciągają się te “dyżury” na końcu świata, te niemożliwie splątane serpentyny polarnych dni i nocy. obłęd z czasem nabierający kształtów normalności, rzeźbiony powoli uporem, ucieczką i błogostanem bezludzia.

od czasu do czasu rzucam wspomnieniami. leżąc w śpiworze, odbijam od ściany pokrytej mapą bieguna te rzadkie urlopy na Svalbardzie i jeszcze rzadsze teleportacje prosto do Polski. wracają do mnie strzępy rozmów, smak kawy, zapach ziemi, którą zawsze wtedy rozcieram między palcami, jakbym chciał, aby ta pachnąca wilgoć wniknęła we mnie, abym po powrocie tutaj nie zapomniał tej miękkości. dobrze jest twardo stąpać w świecie wspomnień. żadnych akwareli, żadnych łzawych obrazków, które mogą rozmyć się pod wpływem byle gównianej kropli wody. trzeba ostrym dłutem wyryć sobie ważne chwile, namęczyć się trochę. trzeba nawdychać się ich jak żywicznych oparów, albowiem tutaj subtelność zostanie zmieciona przy byle podmuchu mroźnego wiatru.

z biegiem lat, przekonałem się, że sam stanowię tutaj tworzywo, wątły materiał organiczny chłostany drobinkami lodu, formowany w okolicznościach bezlitosnego naporu, ciągłej presji natury. to się nigdy nie kończy. tutaj można wyłącznie trwać, nie można przerwać tej ustalonej przez przyrodę ciągłości, albowiem nie ma tu miejsca na alternatywy, na warianty, na rozgałęzienia. wieczna biel zlewająca mnie z samą sobą, wieczny burzowy huk mający za nic mnie – kawałek życia nie stąd...

... aż nadchodzi ten niepokojący moment, gdy ciężka brama chmur otwiera się na oścież, gdy rytmiczne zmiany ciśnienia dudnią w uszach, kiedy czuję się, jakby infradźwięki ściskały mi flaki żelazną pięścią. pojawia się niebo, słońce atakuje oczy chronione okularami z filtrem, liże lodowy brzeg zatoki, rozświetla ją w tak cudowny sposób, że zastygam w bezruchu. w tych kilku godzinach pogodowej szczodrobliwości topię się, brak mi tchu i... niczego innego nie chcę. widzę mój horyzont, mój, tylko mój, bo tylko ja oblepiam go wzrokiem przez te niekończące się miesiące. to mój kawałeczek końca świata.

wypuszczam w eter ciąg danych pogodowych. radio trzeszczy znajomo, czekam na potwierdzenie. radiowy rytuał zakłócany czasem wiązką żartów. operator po drugiej stronie pamięta, aby zbytnio nie rozpędzić się z przekazywaniem wiadomości stamtąd. znamy się już tyle lat. wie, że sam daję mu sygnał, gdy jestem głodny informacji z kontynentu. jakaś sugestia rzucona mimochodem, niby przypadkowo. jakieś niewinne pytanie w stylu: “a co tam słychać w...?”. raz, dwa razy w roku...

nie zanosi się na zmianę pogody. leżę i puls tych potężnych wichrów przenika moją głowę. wpatrzony w mapę na ścianie szukam miejsca, gdzie sam się znajduję. mała kropeczka. zawsze, gdy te burze urywają mi łeb i rzucają mną na zewnątrz baraku, odwracam na kilka chwil głowę w kierunku mojego horyzontu, którego nie widać w totalnej zamieci. ale on tam jest. mój.

 

|discrust