★ discrust|recenzje ★

książkowo-filmowe wylewy subiektywne

:: Julius Margolin – Podróż do krainy zeków

Właśnie skończyłem Podróż do krainy zeków. Podróż, która wgniotła mnie w ziemię, sponiewierała i zostawiła samego w złowrogiej ciszy. Wódka spływa ciepłym strumieniem, flaki ogarnia dziwny niepokój...

Powiedzieć, że ta książka jest fenomenalnym świadectwem barbarzyństwa sowieckiej machiny więziennej to tak, jakby nie powiedzieć nic. To ten rodzaj relacji z piekła łagrowego dogorywania, który wymyka się wszelkim kategoryzacjom. Tej książki nie powinno się recenzować bez emocjonalnego zaangażowania. Nie wspominam już samego jej czytania – w czasie lektury nieuchronnie uderzy nas ów emocjonalny ładunek, głęboko ludzki skowyt kogoś, kto przed łagrem – jak Julius Margolin – pędził życie filozofa i pisarza w przedwojennej Polsce, po czym wessała go wojenna zawierucha i machina NKWD. Wessała w otchłań “obozów pracy poprawczej”. Заключенный (зэ-ка) – zek, więzień, wróg, parch. Tym stał się Margolin dla Kraju Rad.

Julius Margolin był polskim Żydem urodzonym w Pińsku (obecnie należącym do Białorusi), filozofem, myślicielem, pisarzem i przedstawicielem syjonizmu. Jeszcze przed wojną wyjechał wraz z rodziną z Łodzi do Palestyny i tam postanowił osiąść. Tęsknota za przyjaciółmi, Pińskiem i rodzicami sprawiła jednak, że zapragnął odwiedzić Polskę. Na jego nieszczęście, uczynił to tuż przed wybuchem wojny. Świadomy faszystowskiego zagrożenia i pomny antysemickich ekscesów skrajnej prawicy II Rzeczypospolitej, instynktownie uciekł z Łodzi na wschód, do rodzinnego Pińska. Margolin nie przypuszczał nawet, że zajęte przez komunistów polskie ziemie na Wschodzie (na krótko po agresji Hitlera) staną się początkiem jego gehenny.

Alians Hitler-Stalin na początku II Wojny Światowej wydawał się dla Margolina czymś niezrozumiałym i ohydnym. Znalazł się w potrzasku. Nie mógł i nie chciał wrócić do Polski z powodu oczywistego zagrożenia ze strony nazistów. Nie mógł też – jako polski obywatel – opuścić Pińska, który stał się już miastem “wyzwolonym” przez Armię Czerwoną i był częścią ZSRS. Skoro nie istniało coś takiego jak państwo polskie, znajdował się on na terenie imperium Stalina “nielegalnie” (mimo że wszystkie jego dokumenty i wiza były w porządku). Margolin próbował wydostać się z ZSRS przez Rumunię i Litwę. Bez skutku. Został wreszcie aresztowany i skazany na 5 lat czegoś, o czym nie miał zielonego pojęcia. Nie przypuszczał, że w kraju “proletariatu i humanizmu” istnieje coś tak przerażającego. System obozów pracy poprawczej. Łagry.

Skazany za sam fakt “nielegalnego” przebywania na terytorium ZSRS, Margolin trafia do łagrów na Północy. Najpierw w kraju karelskim, a potem w archangielskim. Odsiaduje cały pięcioletni wyrok, doświadczając okrucieństwa sowieckich obozów pracy.

  • * *

Dlaczego Podróż... jest wyjątkowa, jako świadectwo komunistycznego terroru i zezwierzęcenia? Przede wszystkim – to istotne! – jest to książka napisana o wiele wcześniej, aniżeli sztandarowe dzieła literatury łagrowej Szałamowa, Sołżenicyna czy Herlinga-Grudzińskiego. Po drugie mamy do czynienia z ofiarą sowieckiej machiny śmierci, która będąc polskim Żydem, czuła się przede wszystkim obywatelem i mieszkańcem Palestyny. Po trzecie – nie mniej ważne – Margolin (który pisał Podróż... w Tel Awiwie od grudnia 1946 do października 1947) spotkał się z szokującą dla niego barierą milczenia i wrogości wobec chęci ujawnienia sowieckich zbrodni w łagrach, wobec osądzenia ich przez “świat Zachodu”, przez wszystkich przyzwoitych ludzi... Przyzwoitość jest tutaj kategorią istotną, albowiem Julius Margolin – jako człowiek Zachodu – święcie wierzył, że intelektualne kręgi Europy owładnięte lewicową gorączką w czasach powojennych, obudzą się i zrewidują swoje poglądy na temat “ojczyzny proletariatu”. Niestety spotkało go gorzkie rozczarowanie. Domyślam się, że umierając w 1971 roku, wciąż czuł potworny zawód z tego powodu, że nawet w Izraelu był niezrozumiany i odrzucony jako ofiara sowieckich obozów śmierci.

  • * *

Podróż do krainy zeków trzeba przeczytać. Celowo nie skupiam się w tej recenzji na szczegółach życia obozowego opisywanych przez Margolina. 700 stron relacji z piekła, to skondensowany akt oskarżenia i demaskacja leninowsko-marksistowskiego raju dla robotników i chłopów. Margolin był filozofem i z właściwą swojej profesji przenikliwością opisał proces upodlenia i powolnej śmierci w objęciach systemu, w którego istotę wpisany był terror i masowa, przemyślana i z żelazną konsekwencją prowadzona degradacja ludzi uznanych za wrogów ludowej ojczyzny.

Nie mniej ciekawym wątkiem w książce jest żydowskie pochodzenie Autora. Margolin będąc Żydem, często w swojej relacji kładł nacisk na ten aspekt łagrowej katorgi. Ponadto warto zwrócić uwagę na bardzo empatyczny sposób opisywania relacji wewnątrzłagrowych. Margolin napisał w łagrze Teorię wolności – traktat niezwykłej wagi, który bezpowrotnie przepadł na samym końcu jego pięcioletniego uwięzienia. Podróż do krainy zeków jest zapewne rozpaczliwą próbą odtworzenia koszmaru. To głęboko humanistyczny krzyk. Pierwszy z krainy zeków. Jerzy Czech, tłumacz polskiego wydania, w słowie wstępnym zauważył coś niebagatelnego: ... mówilibyśmy nie “archipelag gułag”, ale “kraina zeków”. Gdyby tylko książka Margolina przebiła mur milczenia w świecie Zachodu. Gdyby nie spotkał się on z obłudną tendencją do odrzucania jego świadectwa w imię “czystości marksistowskiej teorii klas” w Europie Zachodniej.

  • * *

W czasie lektury Podróży... rozmawiałem z moimi znajomymi i przyjaciółmi z Rosji i Białorusi; anarchiści, feministki, punki, wreszcie osoby nie zaangażowane ideowo w cokolwiek wykraczającego poza rosyjską i białoruską rzeczywistość. Wszyscy bez wyjątku – zapytani o Juliusa Margolina – odpowiadali: Нет, вообще не знаю, никогда не читал/-а... Co więcej, do dziś w Rosji nie wydano oficjalnie Podróży... Pierwsze rosyjskojęzyczne wydanie pojawiło się w 1952 roku, w Nowym Jorku. Znamienne.

Ironia losu: w rosyjskim wydaniu Wikipedii, Julius Margolin, to: русско-еврейский писатель, публицист, историк и философ, деятель.. Rosyjsko-żydowski! Człowiek, który całe swoje życie był polskim Żydem, mieszkańcem Palestyny, a potem Izraela, który w najbardziej esencjonalny i filozoficzny sposób traktował ZSRS jako ziemię swojego uwięzienia, stał się “rosyjsko-żydowskim” myślicielem, pisarzem i filozofem... Jestem anarchistą, ale wiem że Margolin przewracałby się w grobie, gdyby przeczytał to, co współcześni mogą po rosyjsku przeczytać o jego pochodzeniu...

  • * *

Podsumowanie.

Dla kogoś, kto nigdy nie miał styczności z lekturą nt łagru i komunistycznego upodlenia w imię quasi-humanistycznych idei, Podróż do krainy zeków powinna być absolutnie pierwszą książką w tej materii!!! Potem trzeba przeczytać Szałamowa i jego Opowiadania kołymskie no i wszystko co łagrowe Sołżenicyna. Wtedy liźniemy maleńki procent tragedii i śmierci. Upodlenia i oczekiwania na koniec. Kogo pochłonie świadectwo z łagrów, ten zawsze będzie grzebał w historii, aby zrozumieć nie tylko komunistyczny terror, ale i kondycję homo sovieticus...

Lektura obowiązkowa. Bezsprzecznie.

║▌║▌█║ 🄯 by discrust ▌│║▌║▌

:: Maciej Jastrzębski – Matrioszka Rosja i Jastrząb

Chyba każdy poważniejszy dziennikarz, korespondent czy reporter, który „liznął” nieco Rosji, nie potrafi oprzeć się pokusie napisania książki o tym, co zobaczył i przeżył w tym kraju. Nie inaczej jest z Maciejem Jastrzębskim, który przez kilka lat był korespondentem Polskiego Radia w Białorusi, Gruzji i w Rosji właśnie. Okres obejmujący jego pobyt w Moskwie opisał w Matrioszce…

Skończyłem dziś czytać tą barwną książkę i przypomniała mi ona nieco inną opowieść o Rosji: Gogola w czasach Google’a, Wacława Radziwinowicza. Skojarzenia związane są z „zachłyśnięciem się” Rosją, z mieszaniną ekscytacji i przeciążenia „ruską materią”. Mimo wszystko Matrioszka Rosja…, to nie zbór reportaży o Rosji. To mocno nieuczesana opowieść, snuta z mieszaniną pośpiechu i zadumy. Autor krok po kroku poznaje Moskwę i Rosję; sposób w jaki opisuje swoje przeżycia, oddaje zapewne specyfikę i wyjątkowość owych przeżyć.

Książka podzielona jest na części i rozdziały. Zdawać by się mogło, że ta systematyka pomoże nam spojrzeć na Rosję oczyma Jastrzębskiego. Szybko okazuje się jednak, że jest to złudna nadzieja. Mamy do czynienia z rosyjskim misz-maszem. Historia Rosji plącze się ze współczesnością, wątki dotyczące budowy moskiewskiego metra przenikają się z mitami dalekich narodów Syberii, meandry rosyjskiej kuchni z tajemnicami Kremla, a Putin z carami i oligarchami. Na początku lektury trochę drażnił mnie ten mix, ale szybko okazało się, że konwencja tej książki odpowiada zasadniczej trudności: nie sposób ogarnąć Rosji w tak skromnej (acz wielce urokliwej!) publikacji…

Co, według mnie, stanowi atut Matrioszki…? Fakt, że jest to kolejny krok na trudnej drodze wzajemnego zrozumienia pomiędzy nami, a Rosjanami. Piszę: „nami”, mając na myśli wszystkich po zachodniej stronie rzeki Bug – zarówno rusofobów jak i ludzi kompletnie obojętnych na sąsiadów ze Wschodu, czy wreszcie tych, którzy mniej lub bardziej ostrożnie nazywają siebie rusofilami. Na tej płaszczyźnie książka Macieja Jastrzębskiego przybliża nam nieco Rosjanina, do którego jeszcze nie przywykliśmy. Do człowieka przychylnie patrzącego na Polaków, ale zanurzonego wiecznymi fochami historycznymi, jakie zdarza się strzelać nad Wisłą. Do kogoś zabłąkanego w labiryncie sowieckich zaszłości, ale dumnego z całokształtu swojej bogatej historii. Do kogoś, kto pije, kocha, wścieka się, kto przy odrobinie szczęścia otworzy się przed nami, a my zobaczymy przestrzeń o wiele bardziej złożoną, aniżeli ciasny stereotyp „szalonej, słowiańskiej duszy”.

Autor zresztą podkreśla wielokrotnie jakże oczywisty, a jednak często pomijany przez nas fakt: Rosja, to wielokulturowy tygiel, kipiący setkami języków, tradycji, zwyczajów. Wielonarodowość i wieloetniczność Rosji, to jej budulec, istota.

Jastrzębski pisze: Jedni Rosjanie widzą w nas „słowiańskich braci”. Inni nabzdyczonych, pełnych pretensji Polaczków. Jeszcze inni naród dzielny i wykształcony. Historia kontaktów Polaków z Rosjanami plecie się jak długi warkocz. Nie ma takiej siły, która rozerwałaby splątane włosy.

Nie sposób nie przyznać mu racji. Matrioszka…, to jedynie pojedyncza relacja ze spotkania z krajem, o którym wciąż wiemy niewiele. Jest to jednak relacja niebagatelna, pomagająca nam rozwalać w głowie stereotypy i chore uprzedzenia wobec Rosji i Rosjan. Lektura obowiązkowa!

  • * *

Często zdarza mi się zaczynać dzień od yerby, albo od kawy i rosyjskiego radia. Na początek reżimowe ВестиФМ, potem opozycyjne wobec Kremla Эхо Москвы i Радио Свобода. Rzut oka na portale rosyjskie… W międzyczasie zawsze odezwie się ktoś znajomy z Rosji, ze zwyczajowym: Привет! Как твои дела? (Cześć! Co u ciebie słychać?).

Jedni dopiero co przecierają oczy w Piertrozawodzsku, albo w Petersburgu, inni piszą już do mnie z pracy w Czelabińsku, Nowosybirsku czy w Omsku. Polina, znajoma o polskich korzeniach relaksuje się już po pracowitym dniu w Pietropawłowsku Kamczatskim.

Z jednymi unikam politycznych tematów, ponieważ okazują mi ostentacyjną ambiwalencję w tych kwestiach, inni natomiast przejawiają rozgoryczenie z powodu kagańca, jaki Putin nałożył na rosyjskie społeczeństwo. Inni natomiast niemal euforycznie dyskutują ze mną o kolejnej rozbitej demonstracji w Moskwie, o problemach z korupcją w ich mieście, o chorej biurokracji i zasyfionych, betonowych klockach w Tomsku.

Wszyscy moi rosyjscy znajomi, bez wyjątku, są niezwykle przyjaznymi i otwartymi ludźmi. Oprócz jednej jedynej sytuacji (mało znaczący, osobisty incydent), nigdy nie zdarzyło mi się, aby spotkało mnie cokolwiek przykrego ze strony Rosjan. Rzadkie spotkania z przyjaciółmi tylko cementują i pogłębiają znajomość. Nauczyłem się z biegiem czasu, by luzować zawziętość w wyjaśnianiu własnego historycznego punktu widzenia odnośnie relacji polsko-rosyjskich. Dopiero gdy stajemy przed Rosjaninem bez historyczno-politycznego „pancerza ochronnego”, uświadamiamy sobie, że nawet w najbardziej drażliwych i bolesnych sprawach możemy znaleźć nić porozumienia.

Każdy z moich rosyjskich przyjaciół jest wyjątkowy, niepowtarzalny, z wadami i morzem zalet. Rzadko zdarza mi się z kimś pokłócić, nawet jeśli rozmawiamy o Katyniu, Czeczenii czy Ukrainie. Każdy dzień, każde kolejne spotkanie z Rosjanami tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że Rosja zasługuje na naszą przyjaźń i uwagę – na przekór wszelkim politycznym świniom po obu stronach. Nie wspominam już o tym, jak mocno można zakochać się w Rosjance; skądinąd znane mi uczucie, na zawsze pozostanie w mojej pamięci… :)

║▌║▌█║ 🄯 by discrust ▌│║▌║▌

:: Borys Kagarlicki – Imperium peryferii. Rosja i system światowy

Rzadko zdarza mi się pisać o jakiejś książce, w trakcie jej czytania. Imperium peryferii…, Kagarlickiego, to blisko 500 stron gęstej analizy historyczno-ekonomicznej, które albo łyka się jednym (spooorym!) kęsem, albo brnie się przez poszczególne rozdziały niejako „na raty”… Wybrałem tą drugą opcję z uwagi na brak wolnego czasu i stos innych książek do przeczytania.

Książkę w Polsce wydała KrytPo, zatem możemy spodziewać się – mówiąc oględnie – lewicowego punktu widzenia w spojrzeniu na społeczno-ekonomiczne dzieje Rosji, od czasów pierwszych osadników, do czasów nam współczesnych. Czasokres potężny i zamysł autora ambitny.

Kagarlicki analizuje ekonomiczną historię Rosji, posługując się ideą systemów-światów, operując kategoriami „centrum” i „peryferii” w międzynarodowej cyrkulacji kapitału i kształtowania się stosunków ekonomiczno-społecznych. W jakimś stopniu książka ta jest dla mnie neomarksistowską próbą ujęcia tematu i rewizją pewnych (zarówno rosyjskich XIX-wiecznych jak i radzieckich) wzorców interpretacji i myślenia o zależnościach ekonomicznych w kontekście historii Rosji.

Jak czyta się Imperium peryferii…? Znośnie. Nie mamy tutaj do czynienia z suchą rozprawą ekonomiczną, która wprowadziłaby w śpiączkę każdego przeciętnego człeka niezbyt interesującego się ekonomicznymi analizami. Niemniej ekonomii w tej pracy sporo. Próżno tutaj szukać dysydenckiej publicystyki rosyjskiej (mimo, że sam autor był dysydentem), jednak bilans pomiędzy ekonomiczną, lewicową nowomową, a tłem historyczno-politycznym sprawia, że książka jest jak najbardziej strawna i ciekawa.

Ostatecznie myślę, że warto wywalić na tą knigę 50 zeta, bo jakkolwiek niszowa to publikacja, pewnie z biegiem lat nabierze większego znaczenia w dyskursie rosyjskim. Co do okładki polskiego wydania – jest efektowna, aczkolwiek bardziej adekwatna, według mnie, byłaby okładka rosyjskiego oryginału…

║▌║▌█║ 🄯 by discrust ▌│║▌║▌

:: Małgorzata Rejmer – Bukareszt.Kurz i krew

Ach, dziś wódka smakuje wyjątkowo! Zamykam książkę Małgorzaty Rejmer z prawdziwą satysfakcją, z poczuciem, że właśnie przeczytałem rewelacyjny kawałek Bukaresztu! To miłe uczucie, gdy kończąc książkę, chciałoby się zakumplować z Autorką. Tak właśnie mam dzisiaj, po lekturze Bukaresztu…

Varga ma Węgry, Szczygieł ma Czechy, a Rejmer ma Rumunię. Ma i dzieli się nią z czytelnikiem w niezwykły sposób. Kiedyś moja przyjaciółka Olga, wysyłając mi Dostojewskiego w oryginale, wrzuciła do koperty pakiet nowiutkich widokówek przedstawiających Moskwę, zawiniętych w kolorową obwolutę (сделано в СССР, 1984 – lśniły nowością, pewnie przeleżały nietknięte na półce przez te wszystkie lata)… Małgorzata Rejmer podarowała nam dokładnie taki pakiecik widokówek z Bukaresztem. Każda kartka, to osobna historia, faktura, zapach miasta. Trudno mi opisać urok jej książki, ale nie bardzo się tym przejmuję. Dość powiedzieć, że po lekturze ogarnęło mnie lekkie rozdrażnienie: dlaczego tak mało?! Chcę więcej!

Bukareszt. Kurz i krew, to zbiór miniatur z prawdziwą pasją opisujących stolicę Rumunii. Rejmer obdarzyła nas widokówkami hand made, które żyją, a my jako czytelnicy ową żywotność możemy spijać od pierwszej do ostatniej strony. Bukareszt ukazany nam przez Małgorzatę Rejmer, to miasto pulsujące bardzo intensywnie. Niejednorodny kompleks architektoniczno-ludzki, pełen zakamarków, paradoksów, wyziewów. Bukareszt zgwałcony przez Ceaușescu i jego prostacką megalomanię, pełen ludzi i ich dramatów, pełen bezpańskich psów i chaosu. Historia i współczesność rozlewają się w przestrzeni miasta, które przechowuje za fasadami budynków trochę swoich brudów, odrobinę skarbów. Syf koegzystuje z perełkami architektury…

Rejmer perfekcyjnie opisała rzeczywistość Bukaresztu przez pryzmat historii miasta i Rumunii w ogóle. Szczególnie ujęły mnie fragmenty dotyczące piętna jakie na mieście odcisnął Ceaușescu i komunistyczny walec, który wgniótł w ziemię sporą część stolicy – wszystko ku chwale Słońca Karpat (tak oficjalna propaganda nazywała Ceaușescu).

Rejmer w przejmujący sposób opisała następstwa fatalnego dekretu zakazującego w Rumunii aborcji (w imię wymuszenia większej dzietności – wszak komunistyczny reżim dramatycznie potrzebował proletariackiego mięcha do budowania raju na ziemi). Aborcyjne podziemie, domowe sposoby usuwania ciąży, skrajna penalizacja, wreszcie dramaty poszczególnych kobiet po kilku, bądź kilkunastu (sic!) zabiegach. To wszystko do dziś jest wstydliwą raną, ukrywaną za kotarą milczenia w rumuńskim społeczeństwie.

Innym, nie mniej ciekawym i dramatycznym wątkiem poruszonym przez Autorkę jest rola Securitate w tłamszeniu bukaresztańskiego społeczeństwa, upchanego w betonowych klatkach robotniczych dzielnic. Inwigilacja i okrucieństwo nie spotykane nawet w innych barakach „ludowo-demokratycznych” w Europie Środkowo-Wschodniej.

Wreszcie sami Rumuni, ich przywary i wyjątkowość, swoisty mentalny kod i specyfika społecznych reakcji na tle historycznych uwarunkowań – Rejmer odkrywa przed nami rąbek rumuńskiej tajemnicy. Robi to perfekcyjnie!

Na uwagę zasługuje po prostu rewelacyjny sposób opisywania Bukaresztu. Język i warsztat Małgorzaty Rejmer sprawia, że czujemy się wciągani w historie i zdarzenia. Ona po prostu łapie nas za rękę i entuzjastycznie zaciąga w miejsca nie zawsze pachnące jak świeżo wydrukowane widokówki, ale zawsze wywołujące i zachwyt, i refleksję.

Bukareszt… jest świetny! Co mnie wkurzyło w tej książce? Fakt, że jest taka krótka! Będąc punkiem wiem, że w Bukareszcie znalazłbym setki miejsc, w których czułbym się „jak u siebie”.

  • * *

Ostatnio odwiedzając moją ukochaną Pragę, zatrzymałem się na squacie, wypiłem ze starymi znajomymi, upoiłem się miastem po uszy. Poznałem też uroczego, beztroskiego kolesia – Geo. Rumun, długo siedzący we Włoszech, a jeszcze dłużej włóczący się po Europie. Człowiek niezwykłej serdeczności, humoru i szczerości. Siedzieliśmy razem nad Wełtawą, jedliśmy rohliki z pastą czosnkową, piliśmy wino. Ja mówiłem mu jak po czesku jest: kaczka, rzeka, most, tramwaj, a on rewanżował się rumuńskimi tłumaczeniami. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze kiedyś. Gdzieś. Wszystkie moje spotkania z Rumunami zawsze były serdeczne i sympatyczne. Rumun-tirowiec wiózł mnie z Barcelony do Niemiec. Mieszkając w Belgii spotkałem wielu Rumunów, którzy wielokrotnie pomogli mi w takich duperelach, jak dotarcie na określoną ulicę w Antwerpii, czy w Brukseli.

Mniej więcej dziesięć lat temu Budapeszt „ukradł” mi Rumunię i Bukareszt właśnie. Wybrałem się stopem na Południe. Budapeszt miał być tylko dwudniowym postojem. Moja koleżanka-esperantystka, Julia z Kluż-Napoki, zaprosiła mnie do swojego miasta. Punkowo wkręciłem w tą wyprawę Timiszoarę i Bukareszt. Cieszyłem się, że wreszcie odwiedzę Rumunię. Gościnność znajomych Węgrów dosłownie mnie wessała, podobnie jak Budapeszt. Zarówno forinty jak i dolary przeznaczone na Rumunię zostały w knajpkach i na bazarach Budapesztu… Pozostało mi jedynie poinformowanie rumuńskich esperantystów, że odwiedzę ich innym razem.

  • * *

Małgorzata Rejmer napisała coś zupełnie wyjątkowego. Nawet nie zdążyłem się zachłysnąć jej książką. To tak, jakby ktoś poczęstował mnie przepysznym absyntem i poszedł sobie, pozostawiając mnie z pustym kieliszkiem. Czekam na kolejną porcję historii z Rumunii!

║▌║▌█║ 🄯 by discrust ▌│║▌║▌

:: Tomáš Bartoš – Najemnicy

Zrobiłem sobie przerwę z twardą fantastyką na wiele lat. W zasadzie bez konkretnego powodu. Po prostu wciąż pod ręką znajdowałem książki, które bardziej mnie absorbowały, więc siłą rzeczy SF schodziło powoli na dalszy plan, by niemal całkiem zniknąć z mojej książkowej przestrzeni. Oczywiście w międzyczasie wracałem do klasyków gatunku, ale nigdy regularnie…

Najemnicy, Tomáša Bartoša – jak się okazało – były doskonałym wyborem, aby na powrót wsiąknąć w świat biowszczepów, przyśpieszaczy reakcji, hologramów, międzyplanetarnych konfliktów… Bartoš popełnił kawał fenomenalnej militarnej fantastyki, przesyconej rewelacyjnymi opisami technologicznymi i zakorzenionej w (nieodległej – sic!) przyszłości.

Grupa jedenastu najemników związanych umową z jedną z międzyplanetarnych korporacji (dawno już minęły czasy narodowych mini-wojenek na małej planecie zwanej: Ziemia… Od dawna Układem Słonecznym rządzą potężne korporacje bezwzględnie konkurujące między sobą o kolejne, cenne zasoby znajdujące się na planetach i księżycach znanego nam kawałeczka Drogi Mlecznej…) udaje się na Plutona, by – za naprawdę grubą kasę – przejąć kontrolę nad bazą konkurencyjnej firmy. Wyprawa wydaje się szaleństwem, albowiem jedenastu ludzi ma pokonać kilkudziesięciokrotnie większe siły. Nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać, że zadanie to – łagodnie rzecz ujmując – nie będzie zbyt proste w lodowym piekle Plutona, gdzie temperatura sięga zera absolutnego.

Doświadczenie elitarnej jednostki, doskonałe wyszkolenie, najnowocześniejsza broń, elektronika i sporo szczęścia – to wszystko sprawia, że najemnicy opanowują bazę na lodowej planecie, a jej personel cywilny i wojskowy – zgodnie z międzyplanetarnym kodeksem najemników – poddaje się. Wydawać by się mogło, że wszystko, przy zerowych stratach po stronie wysłańców z Ziemi, poszło po myśli zleceniodawców…

Wtedy jednak zaczynają dziać się rzeczy dziwne. Zarówno najemnicy jak i podbita załoga bazy plutońskiej odkrywają (również przy pomocy całego mnóstwa sensorów, czujników, satelitarnych przekazów i centralnej bazy danych), że ktoś lub coś wyraźnie ingeruje w życie bazy, a najemnicy wraz z żołnierzami, prowadzący zwiadowcze wypady w podziemia i dotąd zapieczętowane pomieszczenia bazy, zaczynają być atakowani przez tajemniczego przeciwnika.

Wątek „obcego” na odległym Plutonie nie został potraktowany szablonowo przez Bartoša. Więcej – stanowi on „rdzeń” tej książki i w znakomity sposób odróżnia ją od wszystkich innych sztampowych historii hard/military SF obecnych w literaturze. Aby dowiedzieć się, kim tak naprawdę jest Jane – najdłużej przebywająca „lokatorka” bazy na Plutonie, aby „liznąć” tajemnicę obcej ingerencji w nasz Układ Słoneczny, Najemników czyta się zachłannie i z autentycznym zainteresowaniem!

Bartoš umiejętnie ominął niemal wszystkie pułapki czające się na pisarza z gatunku cyberpunk/military SF. Umiejscowił akcję powieści w naszym Układzie Słonecznym i uwiarygodnił tym samym technologiczną warstwę opisywanej historii (akcja toczy się kilkaset lat od czasów nam współczesnych). Wybranie Plutona (w książce – „po staremu” – traktowanego jako planeta) na akcję powieści okazało się świetnym pomysłem; czytając perypetie najemników w tym skrajnie niegościnnym zakątku kosmosu, mamy wrażenie jakbyśmy naprawdę tam byli.

Autor wykorzystał nie tylko warstwę naukowo-technologiczną (w książce opisaną niezwykle sugestywnie), ale obdarzył swoich bohaterów wyraźnymi i unikalnymi cechami charakteru, dzięki czemu każdy bohater/-ka jest wyjątkową postacią. Dla entuzjastów cyberpunka, Najemnicy będą po prostu genialną kopalnią futurystycznych opisów broni, komponentów ochronnych, statków kosmicznych, baz, satelitów, hardware’u i software’u obecnych w świecie międzyplanetarnej, morderczej konkurencji. To, w jaki sposób Bartoš wykorzystuje praktyczne i teoretyczne osiągnięcia współczesnej nauki, aby opisywać w szczegółach [wszech]świat przyszłości, jest po prostu fascynujące! Dla mnie to zdecydowanie najmocniejszy atut tej książki!

Koniec końców, Najemnicy, to jednak głęboko… ludzka powieść (sic!). To historia człowieka miotającego się w zimnie i próżni Układu Słonecznego, człowieka zdolnego do stworzenia materialnych narzędzi umożliwiających mu kolonizowanie Plutona, ale zdolnego również do „praludzkich” odruchów, które w sytuacjach granicznych, ostatecznych, wypełzają spod ciężkich egzoszkieletów, kombinezonów naszpikowanych nanotechnologią. Okazuje się, że pod mikro-implantami w siatkówce oka, zakręci się łza, a diagnostyczne systemy kontrolujące kondycję psychofizyczną nie wykryją głęboko ukrytych okruchów człowieczeństwa.

Ponadto Tomáš Bartoš dotyka istotnej – w perspektywie wcale nie tak dalekiej przyszłości – kwestii: problematycznej relacji człowieka ze sztuczną inteligencją. Jakkolwiek brzmi to dziwnie, współpraca człowieka z jego wytworem, wcześniej czy później, stanie się realnym wyzwaniem – jeśli nie na Plutonie, to na pewno w jakimś innym miejscu, do którego przyjdzie nam dotrzeć (o ile nie wyrżniemy się wcześniej nawzajem)…

Najemnicy – najlepszy cyberpunk 2012 roku!

║▌║▌█║ 🄯 by discrust ▌│║▌║▌

:: Wacław Radziwinowicz – Gogol w czasach Google’a” | Гражданская Оборона – Убей в себе Государство!

Książkę Radziwinowicza łyka się w jedno popołudnie – z przyjemnością i z poczuciem niezmarnowania 39 PLN ;) Tom zawiera reportaże i notatkowe obserwacje Autora nt Rosji z okresu: 1998 – 2012. Radziwinowicz, mieszkający w Rosji od wielu lat, rysuje przed czytelnikiem wielopłaszczyznowy i barwny (acz nie zawsze radosny) obraz naszego wschodniego sąsiada. Czyni to w sposób niezwykle ujmujący; jego reportaże są być może dosyć skondensowane (formalnie Gogol w czasach Google’a jest zupełnym przeciwieństwem Krasnojarska Zero), ale nie przemawia to bynajmniej na ich niekorzyść.

Wachlarz tematów, jakie Radziwinowicz bierze na warsztat w swych reportażach, jest imponujący. Nie powiedziałbym, że jest to „Rosja w pigułce” (bo dla mnie musiałaby to być „Rosja w pigule”, a tomów musiałoby być co najmniej kilka), ale dla kogoś, kto o Rosji wie niewiele, lub zgoła nic, jest to pozycja jak najbardziej obowiązkowa! Autor znakomicie ujmuje specyfikę życia w Rosji, jak i w ZSRR; w sumie książka ta jest opowieścią o styku tych dwóch politycznych bytów i ich wpływu na kilka ładnych pokoleń Rosjan: od chłopów, żołdaków, inżynierów, przez aparatczyków z zapomnianych przez boga i Stalina/Putina oblasti, po całe grupy etniczne i rodziny. Tło historyczne każdego reportażu jest dosyć dobrze zarysowane, tak że osoba niezbyt swobodnie czująca się w realiach historyczno-politycznych Rosji/ZSRR, bez problemu umiejscowi poszczególne „opowieści” w przestrzeni. Rozrzut bowiem jest naprawdę spory. Od carskiej Rosji, przez Lenina i początki czerwonego terroru, przez koszmar stalinizmu, odwilż Chruszczowa, gerontokrację Breżniewa/Andropowa, po pierestrojkę, Jelcyna, Putina, „nowych Ruskich” i czasy nam współczesne. Ramy historyczne: od carstwa po Pussy Riot – tak bym to w skrócie ujął. Jednak ta historyczno-polityczna czasoprzestrzeń jest w reportażach Radziwinowicza tłem jedynie. Na tym tle mamy okazję zapoznać się z indywidualnymi dramatami, radościami, porażkami bohaterów reportaży. Część owych reportaży opisuje jednak zjawiska, wzorce i kody kulturowe w Rosji obecne i żywe. Radziwinowicz nie jest podróżnikiem, jest dziennikarzem. Dlatego na próżno u niego szukać gawędziarstwa Hugo-Badera, czy Koperskiego. Ale nie jest to zarzut.

Bardzo spodobał mi się fakt, że Wacław Radziwinowicz opisuje Rosję „po rosyjsku” – uwielbiam, wręcz kocham, rosyjską tradycję i tendencję do używania akronimów (zarówno odnośnie nazw instytucji, stanowisk, jak i zjawisk – w Rosji baaardzo szeroko pojętych), stanowiących integralny składnik zarówno języka jak i kultury rosyjskiej/sowieckiej; bez genseków, zeków, samizdatów, naftkomów i tysiąca innych akronimowych konstrukcji, nie sposób w pełni pojąć Rosji; w ogóle w materii opisowej (w żywej warstwie kulturowej) język rosyjski bije na głowę nie tylko polski i inne języki słowiańskie, ale na mój gust, jest wręcz – nomen omen – pionierski.

Co skołoniłoby mnie do wykrzywienia gęby i powiedzenia: бляяя! po lekturze Gogola w czasach Google’a? Kilka rzeczy. Po pierwsze fakt, że Radziwinowicz – jako dziennikarz – pominął sporo zjawisk współczesnej Rosji. Zabrakło mi np. tekstów szerzej obrazujących opozycyjność wobec walca zarówno sowieckiego, jak i putinowskiego. Znajdziemy w tym tomie reportaże przywołujące heroiczne skądinąd postaci organizacji Memoriał, znajdziemy Hodorkowskiego i Jukos, znajdziemy Bierezowskiego, znajdziemy jakieś mikrony Wysockiego i Okudżawy – innymi słowy, znajdziemy wszystko to, co grzecznie i po linii Wybiórczej jest akceptowalne w ramach „pojednania polsko-rosyjskiego”… Ani słowa o Limonowie, o narodowo-bolszewickiej ekstremie, czy o neonazistowskich akcjach w Pitrze, Moskwie, Krasnodarze, Omsku – o czymś, co od lat jest w rosyjskim dyskursie publicznym obecne (nawet na antenach ulubionych przeze mnie i Radziwinowicza radiostacjach: Ехо Москвы i Радио Свобода)… Żadnego rozwinięcia tematu alternatywnej sceny rockowej i punkrockowej w czasach ZSRR (ni słowa o Grażdańskiej Oboronie! gdzieś tam pojawia się tylko Kino… a reszta?!).

Dlaczego wspomniałem o punkrocku? Ano dlatego, że Radziwinowicz – jako naprawdę dobry dziennikarz, człowiek znający Rosję na wylot – nie zająknął się ni słowem [no dobra, jednym słowem liznął temat…] o alternatywnej młodzieży i jej aktywności zarówno w czasach schyłku komunizmu w ZSRR, jak i bezpośrednio potem. Przecież zawsze można zagłębić się w temat poza zoną Wybiórczej, panie Wacławie! Zaręczam, że jest to diamentowa kopalnia jeśli idzie o reportaże, o przybliżenie Polsce kawałka alternatywy sowieckiej/rosyjskiej! Wiem, że reportaż nie jest formą „życzeniową” ze strony czytelnika – mam na myśli jedynie to, że Rosja eksploracyjnie (w reportażu) jest worem bez dna. Jednym z najpiękniejszych worów bez dna na tym łez padole…

Tym bardziej wspominam o tym, bo na okładce opisywanego zbioru reportaży widnieje grupa punków dyskutująca z milicjantem… Ech… Jednak w XXI wieku – w dobie sporów o wyższości e-booków/audiobooków nad papierem – mamy wciąż do czynienia z cynicznym marketingiem wydawców; Przynajmniej wydawnictwo „Czarne” zawsze trafia z okładkami, które są adekwatne odnośnie treści książek… Agora nie trafia. No i ostatni – symptomatyczny – kwas. Kwas zwany „Wstępem”. Made by Michnik. Mam wrażenie, że Michnik walnął te kilka zdań od niechcenia, pomiędzy jednym, a drugim sztachnięciem się e-papierosem. Jednak Radziwinowicz jest poważnym (i naprawdę cenionym w Rosji) dziennikarzem, dlatego dziwi mnie leniwe, wiejskie imprimatur ze strony Michnika, w dodatku – porażka! – z dwoma wersami z (sic!) Mickiewicza… Michnik niech sobie tam coś popełnia w ramach swoich „błyskotliwych” prologów, byle nie w książkach – ma swoją gazetkę, niech tam się onanizuje, cytując Mickiewicza, Herberta, Miłosza (jego-święta-trójca-gdzie-niepotrzebnego-można-skreślić-albo-połączyć-wszystkich-bez-względu-na-temat). Radziwinowicz obroni się swoimi cennymi reportażami bez „pocałunku diabła” [panie Wacławie, Michnik naprawdę nie nobilituje – taka dygresja od czytelnika]… Wolałbym kilka[naście] stron prologu Jerofiejewa, aniżeli te nędzne, kilkuzdaniowe popłuczyny Michnika…

O wiele lepiej byłoby wykorzystać stronę „Wstępu” na cytat z w/w zespołu:

Убей в себе Государство!

Podsumowując: Gogol w czasach Google’a, to znakomity zbiór reportaży, lektura ciekawa i nie pozwalająca się oderwać w trakcie czytania – jeśli ktoś naprawdę interesuje się Rosją. Rosja bowiem jest przestrzenią niezwykle fascynującą – jeśli ktoś zachłysnął się tym całym syfem pomiędzy Polską, a Rosją (celowo nie piszę ZSRR, bo zapewne w obecnych czasach tylko garstka pamięta i interesuje się tym terytorium, w kontekście historyczno-kulturowym) i rusofilią, ten odbierze tom reportaży Radziwinowicza nie tylko ze zrozumieniem, ale i z autentyczną wdzięcznością… Nie mamy bowiem w Polsce „ruskiego Kapuścińskiego” – mamy natomiast kilku znaczących dziennikarzy, podróżników i rusofilów, którzy potrafią ukazać nam Rosję i jej historię bez pierdolonych, debilnych polskich uprzedzeń. bez peanów, za to z rzeczowym punktowaniem zbrodniczej machiny sowieckiej i z rzeczowym otwieraniem furtek i skrzypiących drzwi… Więcej nas z Rosją łączy, aniżeli dzieli!

║▌║▌█║ 🄯 by discrust ▌│║▌║▌