:: zwardoń

litry cieczy smolistych i bulgot nad ranem; ni to sen, ni [z]jawa, czasu brak na analizy, czasu brak na to, by iskrę rozniecić, rozdmuchać. z bezdechu wyrwany strzęp, wypluwka marna — coś, jak kilka kropel deszczu z chmur potężnych, ciężarnych. trwanie w kofeinowym ogłupieniu, w skwierczącym pulsowaniu, w piekącym otumanieniu. wysychają rzeki, które mogą swoim nurtem pchnąć cię poza. suche koryto spragnione ulewy i niebo, które nie pęka.

śnisz, albo nie — różnica jest symboliczna, nie ma większego znaczenia. jebać to. nażarłeś się tych obrazkowych historii, efemerycznych opowiastek, a teraz rzygasz po nocach resztkami. niezdrowo. dzień dobry. dobranoc. nie czuję się. wcale nie.

wskakuje mi do dyktafonu kawałek popołudnia na przedmieściach. szpak, karetka, pociąg do Płaszowa. pojadę w dzień ciepły do Zwardonia. zostanę na dworcu ile trzeba, będę siedział tak długo, aż burza słowacka pierdolnie rozbłyskiem pomiędzy szczytami; aż coś się oczyści, wyjaśni. ze stacji końcowej rozpocznie się podróż kulawa, od końca to wszystko wyślę znów w drogę.

 

|discrust