:: załamanie z przemieszczeniem

plecami do morza. na północ, na wschód. w plecaku wymęczone kilka miesięcy włóczęgi wzdłuż wybrzeża. załamanie z przemieszczeniem.

macham już jakąś godzinę na żwirowej zatoczce. kilkanaście metrów za mną, pod biało-niebieskim parasolem siedzi kompletnie znudzony facet z ostatnimi arbuzami na sprzedaż; owoce wyglądają żywiej od niego. wreszcie ktoś się zatrzymuje...

młoda dziewczyna z czarnymi, upiętymi w koński ogon włosami. w samochodzie pachnie chemiczną cytryną, niemal tak samo jak w kiblu na jednej ze słoweńskich stacji benzynowych parę tygodni temu. przedstawiam się. ona też – Sanja. potem zwyczajowy strzęp ciszy, jak to między obcymi. Sanja uderza palcami w kierownicę, wystukując rytm jakiegoś brutalnego chorwackiego dance-hitu z radia. mijamy jeszcze dwóch samotników z arbuzami na poboczu. zaraz wyjedziemy poza miasteczko...

— dokąd jedziesz? — pyta mnie, odrywając na moment wzrok od drogi. ma brązowe oczy i kolczyk w lewej brwi. — nie wiem. — odpowiadam — może do Serbii. — do Serbii?! – Sanja wykrzywia kwaśno twarz i patrzy na mnie, jakby chciała powiedzieć: kto z własnej woli wpierdala się w szambo?! — noooo, albo z powrotem do Polski — mówię zmęczony (lekko podskakujący na nierównym asfalcie samochód i monotonny widok pól na horyzoncie, to murowany sposób na szybkie, bezczelne zaśnięcie). — nigdy nie byłam w Polsce — rzuca dziewczyna, patrząc już przed siebie. — wpadnij kiedyś, też mamy morze — nic mądrzejszego nie przyszło mi do skołatanego łba. — ale na pewno nie takie ładne, jak nasze — Sanja trochę przekrzykuje dance-miazgę z radia i mruga do mnie jednym okiem, uśmiechając się. — to polskie jest zimne — mówię i odwzajemniam uśmiech.

Sanja sięga po paczkę Yorków i zapalniczkę. wyjmuje jednego papierosa. ma krótkie, pomalowane na czarno paznokcie z odpadającym tu i ówdzie lakierem. urokliwe niedbalstwo. — palisz? — kieruje paczkę w moją stronę. — tak... — grzebię odruchowo w kieszeni — mam swoje, dzięki! wyjmuję paczkę tytoniu i skręcam fajkę. palimy, a ja ostatkiem sił próbuję nie zasnąć i szukam na horyzoncie czegokolwiek charakterystycznego, łamiącego monotonię; słup wysokiego napięcia, dziwna betonowa wieża w oddali pośród pól, chmura w kształcie atomowego grzyba... — mieszkasz gdzieś tutaj w pobliżu? — zagaduję, mając nadzieję, że rozmowa choć trochę otworzy mi oczy. uchylam też bardziej okno, żeby wiatr owiewał mi intensywniej zmęczoną gębę. — trzydzieści kilometrów stąd — odpowiada Sanja i wywala niedopałek przez okno, a snop iskier niczym miniatura warkocza komety ucieka i gaśnie. — teraz jadę do mamy — ciągnie dalej. — rozumiem — mówię i czuję, jak zmęczenie wgniata mnie w ten wygodny fotel. mógłbym tak jechać całą noc... — będę cię musiała wysadzić niebawem. — nie ma sprawy! i tak bardzo mi pomogłaś. — nie żartuj, to tylko parę kilometrów. — ale zawsze coś.

— wiesz już gdzie pojedziesz? — nie wiem...

posmak domowego calvadosu tworzy wkurwiającą lepkość na podniebieniu. mam jeszcze piersiówkę tego mocnego cholerstwa kupionego w Puli.

— czasem się trzeba zatrzymać i usiąść na chwilę, tuż przed podróżą. żeby to wszystko się uspokoiło i ułożyło — mówi Sanja i jednocześnie pokazuje palcem ku górze, ku niebu. — jest taki zwyczaj na Syberii — odpowiadam — ludzie przed każdą podróżą przysiadają na chwilę, dosłownie na minutę. podobno to daje potrzebny spokój przed drogą. — skąd o tym wiesz? — pyta dziewczyna — moja babcia pochodziła z Chabarowska, wiesz? — uśmiecha się szeroko. — od znajomych z Irkucka — mówię. — tu zaraz będę cię musiała zostawić. nie wiem, kto na tym zadupiu zabierze cię dalej — Sanja odpala kolejnego papierosa. — spokojnie, dam sobie radę — rzucam automatycznie.

zwalniamy, a dziewczyna delikatnie zjeżdża na poszerzające się pobocze, które zamienia się w mały, kamienisty parking ze stojącymi trzema samochodami. tuż obok sfatygowane ogrodzenie z siatki, porośnięte chaszczami i nie koszoną trawą. tu i tam walają się plastiki po piwie (Karlovačko) i puste pudełka po fajkach. zza ogrodzenia wyłaniają się stare krzyże. prawosławne. koślawo wbite w ziemię na mogiłach porośniętych trawą. — cmentarz? — pytam bez sensu. — mama umarła wiele lat temu — uśmiech na twarzy Sanji gaśnie, głos nieco cichnie. dziewczyna wyłącza radio. — przykro mi — rzucam. — wszystko ok — mówi Sanja i zaciąga się głęboko. dym wypełnia samochód i szuka ujścia przez uchylone okno. — była prawosławna. u nas wszystko pojebane. w rodzinie i w kraju — delikatny uśmiech pojawia się na jej twarzy. milczę i gapię się w te krzywo stojące krzyże... — cóż, bardzo ci dziękuję za podwiezienie, Sanja! — łapię za plecak, który trzymałem między nogami — pewnie zaraz coś złapię przed zachodem słońca. — optymista! — Sanja się śmieje — trzymaj się, Luka! powodzenia! — salutuje mi na pożegnanie.

wysiadamy z samochodu. ona zostawia otwarte auto i idzie w stronę dziury w cmentarnym płocie. ja odwracam się. kładę plecak na ziemi i wbijam wzrok w pustą drogę. słychać tylko ptaki i świerszcze. mijają mnie może cztery samochody, w tym jedna ciężarówka na rumuńskich blachach. żaden się nie zatrzymuje. ten zastój wokół sprawia, że siadam po turecku na zakurzonym poboczu i wyjmuję z plecaka małe radio na baterie. szukam czegoś znośnego na średnich falach, bo dyskotekowe rytmy bałkańskie gwałcą mi łeb na wylot od tak dawna! rzygam tym. udaje mi się złapać jakąś klasykę. po chwili rozpoznaję. Rachmaninow. sięgam do wewnętrznej kieszeni kamizelki i wyciągam piersiówkę z ciepłym calvadosem. robię małego łyka i wykręca mi gębę. kto normalny pije 65-procentowy calvados o temperaturze zupy? robię drugi łyk. już jest lepiej...

czasem się trzeba zatrzymać i usiąść na chwilę...

siedzę. moje na chwilę wydłuża się jak dawno pozbawiona smaku guma balonowa, którą nawija się na brudny palec i wsadza z powrotem do ust. zasypiam na siedząco. flaki przyjemnie ogrzane mocnym alkoholem. dym z papierosa snuje się smętnie wokół mnie. zero wiatru, zero bryzy, zero pojęcia, gdzie jechać dalej. prędzej zamieszkam na tym pobliskim cmentarzu, niż ktoś się tu zatrzyma — myśli rwą mi się w głowie jak bibuła. nie wiem jak długo tam siedzę. w międzyczasie nie przejeżdża ani jedno auto. świerszcze mnie usypiają, słońce zsuwa się coraz niżej. chorwackie niebo zaczyna się delikatnie chmurzyć...

z letargu wybudza mnie szturchanie. — a nie mówiłam? zadupie! odwracam się, a nade mną stoi Sanja i śmieje się szeroko. oczy ma zapłakane. — na pewno się ktoś wreszcie zatrzyma — mówię bez przekonania. Sanja patrzy na mnie tymi brązowymi oczyma i kuca obok mnie. bierze z mojej reki piersiówkę, wącha zawartość i robi sporego łyka. — dobre! — mówi na wdechu i oddaje mi butelkę. — prowadzisz — spoglądam na nią. — chuj z tym — uśmiecha się i znowu bierze ode mnie calvados.

— oby cię ktoś zabrał, bo pewnie niebawem lunie! niebo jest prawie fioletowe! — Sanja wyciągnęła rękę, a ja ją uścisnąłem, patrząc na jej odrapany, czarny lakier... pożegnaliśmy się, a ona wsiadła do samochodu. zatrąbiła mi jeszcze i pomachała przez okno. patrzyłem jak czerwone światła nikną za zakrętem. zawiesiłem wzrok właśnie w tym miejscu, czekając obojętnie, aż cokolwiek nadjedzie z tamtej strony. calvados przyjemnie kołysał ten rozjeb w głowie, te wióry rozdmuchiwane nasilającym się wiatrem... będzie burza.

zza zakrętu wyłoniły się dwa wielkie halogenowe ślepia i usłyszałem charakterystyczne buczenie diesla. jasne, oślepiające światło i zbliżająca się z hukiem ciężarówka... nareszcie coś jedzie! schowałem szybko piersiówkę do kieszeni i równie energicznie próbowałem wstać, by machnąć na kierowcę. światła były coraz bliżej, a ja zachwiałem się, próbując w ostatniej chwili złapać się plecaka, jakby to było koło ratunkowe. straciłem równowagę i w jednej sekundzie przewrócił mi się świat.

czasem się trzeba zatrzymać...

··· podkład muzyczny: Äpärät, Distaste, Feastem, The Arson Project

 

|discrust