:: [przed]ostatni rozdział

czarny śnieg w bezwietrznych labiryntach ulic. mroźny bezgłos i wolno opadające płatki czerni tworzą atmosferę ciszy ostatecznej, jakby ktoś potężną dłonią sypnął miastu w oczy węglowym pyłem i uśpił eterem na zawsze. miasto zdycha – cicho sza!

agonia w miejskich trzewiach postępująca powoli i warstwowo. nikt nie unosi głowy ku niebu, gdyż zlewa się ono monochromatycznie z zimnymi murami kamienic i przesmykami między nimi. niebo i czarny śnieg spadły na domostwa, parki i fabryki. radiowy eter pogrążony w głuchej ciszy, umarłe sklepowe neony i zamarznięte na kość truchełka gryzoni, których lodowaty podmuch pozbawił ruchliwego, szczurzego życia. nicość głucho bębni w materię. niebyt określa skończoność.

każda brama i każde przejście między podwórkami, to czarne dziury zasysające nawet spojrzenia, nie mówiąc o myślach i uczuciu bezbrzeżnej paniki. nieistnienie panoszy się nieubłaganie, wnika w wirujące ponad dachami strzępy ludzkich tchnień. mróz unieruchomił bezlistne konary drzew, sztandary na drzewcach i linie wysokiego napięcia pozbawione ruchu ładunków elektrycznych.

puste świątynie już nigdy nie zapełnią się tłuszczą łaknącą pocieszenia w figurkach i obrazach; szron na cierniowej koronie Chrystusa, lód wypływający z jego boku. lepki brud ludzkich sekretów i wstydliwych wyznań zamarzł na ściankach konfesjonałów, a święty duch w swej gołębiej postaci padł wyczerpany, próbując wydostać się przez dziury w witrażach. leży z połamanymi skrzydłami u podnóża prezbiterium.

zdechły wszystkie wirtualne mikro-światy, gniazdka uwite z gigabitów i sekund. mgławice routerowych diod nie świecą już na czerwono i zielono. padły marzenia, złudzenia, rynki i serpentyny spekulacji. cały ten pieprzony bajzel został pomnożony przez zero.

★★★

każde jedno maleńkie wyobrażenie końca jako takiego, zawiera się we wszystkich naszych decyzjach, gestach i czynach, którymi uśmiercamy kawałek Matki Ziemi, kawałek szczęścia bliskiej osoby, kawałek własnego otoczenia. pierdolona krótkowzroczność i bezmyślność w obrębie tej plastikowej kulturowej atrapy, nie wiadomo czemu zwanej przez nas rzeczywistością, uśmiercają to co [jeszcze] istnieje, nie zmiażdżone ludzką pazernością i nie zepsute ludzką ręką. miliardy końców, niezliczone ilości ostateczności, jak widmo, unoszą się nad każdym ludzkim, debilnym wyrzygiem beztroskiej destrukcji. władza i głupota zabijają w równym stopniu, jak znieczulica i skurwiały egoizm, jak zbiorowa i jednostkowa koma...

FILTH OF MANKIND – Zamknięty rozdział

Podnieś głowę, ostatni raz popatrz na niebo Pożegnaj się z odchodzącym światem Spójrz, sępy kłębią się na czarnym firmamencie Czując, że tym razem i one znajdą się wśród ofiar Tam w oddali krwawa łuna płonie na zachodnim niebie Niespokojna przyroda przeczuwa co się wydarzy Tylko ten stworzony na obraz i podobieństwo Boga Nadal nie rozumie co spowodował Zaślepiony w poczuciu własnej wszechmocy Uznał się za władcę, nie ucznia natury Postanowił narzucić jej własne prawa Po swój kres będzie pewien, że to mu się uda Do końca będzie wierzył w swoją potęgę Nie mogąc pojąć, że to już zamknięty rozdział...

Ogień! Ziemia płonie odpływając w wieczystość Człowiek! Dostaje od dawna należną zapłatę Ziemia! Spopielona planeta rozwiana przez wiatr Koniec! Ostatni rozdział w historii ludzkości

Żadnych wniosków – przez tyle tysiącleci Chciwość i głupota wykluczały myślenie Eksploatacja zamiast koniecznej protekcji Ludzka bezmyślność, to koniec istnienia

Wymarła planeta – ponure ostrzeżenie Dla istot, które odkryją kiedyś ziemię Być może one wyciągną jakieś wnioski Z legendy o istocie, która chciała być Bogiem

··· podkład muzyczny: FILTH OF MANKIND, ENOUGH! ··· foto: kotlovecrafta

 

|discrust