:: przecież nitki nie rosną, głupku!
niektóre podróże trwają nieznośnie długo. większość z nich prowadzi do jakiegoś celu, większość gdzieś się kończy, a jeszcze inne trwają i trwają, same będąc owym celem.
plecak pustoszeje po drodze, staje się coraz lżejszy, a ścieżka coraz bardziej kamienista. pulsowanie w skroniach, zmęczenie i monotonny krajobraz — nie ma sensu rozglądać się z ciekawością. tu nie ma nic ciekawego. ukłucia dezorientacji w bezbarwnym otoczeniu pojawiają się mimowolnie, znajome-nieznajome szczegóły, na których można by zawiesić wzrok choć na chwilę, zaraz potem rozmywają się, drgają, to znikając, to znów się pojawiając; niby-bycie podyktowane kaprysem, albo czymś równie nieprzewidywalnym.
rozbrat z samym sobą, by pozbyć się tego nieznośnego poczucia gubienia orientacji, by przestać przecierać oczy w jakimś naiwnym odruchu, że dostrzeże się więcej, niż naprawdę widać — wysiwyg.
przypominają mi się sugestywne i celne wątki o wzajemności w prozie Ursuli K. Le Guin. te strzępy literackich wspomnień tkwią gdzieś głęboko, nie zniknęły przez tyle lat, nie wyblakły z czasem. to dobrze, bo one pozwalają na jakiś rodzaj zamyślenia, które uruchamia fragmentaryczne, ciepłe myśli. bliżej powierzchni, niż dna.