:: GODFLESH – Nero

GODFLESH szorstko obchodzi się z pozbawionymi snu wypadkowymi myśli. dobrze im tak. mi tak. dobrze...

słuchałem niegdyś GODFLESHA na pełnym wkurwie, obserwując dyndające kawałki drutu kolczastego. było deszczowo, rdzawo i ślisko. Valašské Meziříčí przywitało mnie drutem kolczastym i wilgocią, a ja przywitałem je GODFLESHEM i wkurwem. przyjechałem do miasta, które jeszcze w pociągu miało mi się podobać. takie były plany.

Valašské Meziříčí ma rynek znamienity i po morawsku kameralnie ujmujący, o czym nie miałem wtedy pojęcia, gdyż wylądowałem w czechosłowackim skansenie, w miejscu absurdalnego nagromadzenia betonu w formach tak zadziwiających, że plasowały się one wyżej, niż gigantyczny towarzysz Stalin nad Wełtawą. o ile jednak Stalin górujący nad Pragą pozostaje jedynie wspomnieniem i jako mara właśnie straszy ludność Czech, o tyle blokowisko, w którym wysadziła mnie Markéta, unieruchomiło mnie na dobrych kilka chwil.

Markéta, to dobra dziewczyna. momentami myślałem sobie, że zbyt dobra. jednak zamykające się mimowolnie oczy i kurewsko mocno drażniące zmęczenie szybko oddaliły moje rozmyślania nad czeską wylewnością... siedzieliśmy na czymś, co mogło dwadzieścia lat temu stanowić jakąś podstawę komunistycznego monumentu, albo nie-wiadomo-czego. nieokreśloność tego brutalnego kloca tylko dopełniała poczucie wyczerpania i złości.

piliśmy Braníki, a Markéta grzebała w plecaku, nie przestając tłumaczyć mi, gdzie co jest w tej betonowej dżungli wokół. znajdowaliśmy się pośród wieżowców, które nie pozwalały swobodnie odetchnąć; w tej syfiastej podeszczowej wilgoci miałem wrażenie, że pieprzone bloki rosną i rosną ku górze, a ja maleję i kurczę się – zasrana kulka niewyspania i drażliwości pośrodku morawskiego wariantu komunistycznych sypialni na przedmieściach. wreszcie triumfalnie wyjęła dłoń z plecaka, trzymając w niej mały pęk kluczy z wisiorkiem, na którym widniała znana mi facjata jednego z czeskich rzeźników. – ten Gottwald je vtip, víš? – zapytała wesoło Markéta i skinęła głową w stronę wisiorka, jakbym miał zaraz wybuchnąć oburzeniem. tymczasem jedyny wybuch jaki mi groził, to eksplozja bezradnej wściekłości na mój stan: kolejna doba bez snu, alkohol falujący mi we flakach i “choroba morska” pośród tych pierdolonych bloków. uśmiechnąłem się i pomyślałem, że Gottwald na breloczku, to pewnie sprawka jej ojca. oto bowiem otrzymywałem od Markéty klucze do mieszkania, w którym swego morawskiego ducha wyzionął przed laty właśnie jej ojciec.

widziałem, jak bardzo stara się być wobec mnie uprzejma i jak walczy w niej chęć jak najszybszego ulotnienia się stąd i zostawienia mnie w mojej nowej lokalizacji. to zabawne zmieszanie na twarzy... przytuliłem ją mocno, dziękując za wszystko. w jednej dłoni trzymałem klucze i Gottwalda, a w drugiej kosmyk jej włosów pachnących wiatrem i deszczem. gdyby ktoś postronny patrzył teraz na mnie, pomyślałby że w romantycznych okolicznościach tulę dziewczynę, bawiąc się jej mokrymi włosami i rozmarzony zamykam oczy. tymczasem ja przytulając ją, zasypiałem na stojąco; Markéta była wyłącznie miękkością natychmiast kojarzącą się ze snem.

patrzyłem jak znika za jedną z tych opasłych wież, w których naprawdę mieszkali ludzie. usiadłem, by dokończyć piwo i skręcić sobie papierosa. bibułki nabrały już wilgoci i sklejały się w absurdalną harmonijkę w miejscach pokrytych gumą arabską. kurwa mać! niebo nie miało żadnych odcieni. niebo było jedną z tych betonowych płyt, było wiszącą nad wyczerpanym łbem katastrofą, która zaraz z głuchym jeeeeb! spadnie i pogrzebie mnie w gruzach po wsze, kurwa, czasy. paliłem i gapiłem się na blok, do którego zaraz wejdę (Čapkova 23A), by w jego czeluściach odnaleźć norę z numerem 77 na drzwiach. włożę klucz do zamka i Gottwald wraz z kluczami przekręci się dwa razy w lewo. wtedy otworzę i wejdę. chyba.

póki co gapiłem się zdziwiony na żywopłot z drutu kolczastego przed klatką schodową. wyglądało to tak, jakby z braku krzewów dzikiej róży, mieszkańcy zafundowali sobie klomby z drutem kolczastym... rdzawe, zdewastowane przez czas, lekko drżące upiorne formy niewiadomego przeznaczenia. zaciągając się głęboko wędzonym Drumem, wymacałem w kieszeni przycisk “play” i zastrzyk noise'owo-industrialnych dźwięków rozlał się po mojej skołatanej głowie. GODFLESH rozsadzający basem uszy dopełnił całości. zamknął nawias, w którym znalazłem się ja, Valašské Meziříčí, tony betonu i bezsenność. kolejny łyk Braníka. czułem się, jak komory balastowe zalewane czeskim piwem, zapadałem się z każdą chwilą – nic już nie mogło powstrzymać mnie przed zamknięciem oczu. nie dbałem o to, czy przypadkowi przechodnie wpatrują się we mnie, czy mają mnie w dupie.

każdorazowo, gdy zapadałem w ten toksyczny stan quasi-snu, gdy mózg tak usilnie domagał się odpoczynku i zamykał wszelkie grodzie, ciągnąc mnie bezpardonowo wgłąb, otrzymywałem bonus w postaci obrazów o wyraźnej fakturze... moje ręce były zakrwawione aż do ramion, rozorane zardzewiałym drutem. krew kapała na ziemię pozbawioną trawy, a ja wkładałem je coraz głębiej w gąszcz kolczastego drutu. na samym dnie tej plątaniny tkwiło bowiem małe, liche i na wpół zniszczone ptasie gniazdo. powodowany jakimś dziwacznym odruchem, pragnąłem uratować pisklęta kwilące w owym gnieździe. im głębiej jednak zanurzałem dłonie, tym więcej krwawych ran pojawiało się na skórze, a gniazdo dziwnie oddalało się w sennej perspektywie, by w pewnym momencie zniknąć, zostawiając mnie uwięzionego w tym kolczastym syfie. ocknąłem się gdy kolejna fala basowych dźwięków zniszczyła strukturę tego niby-snu. nihil novi – znowu “zasnąłem” na siedząco, z słuchawkami na uszach... ani Čapkova, ani całe betonowe uniwersum wokół, nie zmieniły swojej konsystencji w czasie mojej bohaterskiej interwencji ratowania wyimaginowanych piskląt. byłem niezmiernie wdzięczny, że mój mózg łaskawie karmił mnie błędnym odczuciem. oto bowiem miałem wrażenie, że przespałem wiele godzin.

wstałem otępiały, wziąłem plecak i potoczyłem się w kierunku molocha z blado-szarym numerem 23A. pomimo kurewskiego zmęczenia, byłem niezmiernie ciekaw jak będzie wyglądać to mieszkalne pudełko, do którego klucze dzwoniły mi w kieszeni. GODFLESH szedł za mną krok w krok.

 

|discrust