:: gdy puszczą szwy...

dawno, dawno temu żył sobie krawiec termonuklearnego terroru, niemal wiecznie pijany, notujący coś koślawo, gubiący wątek w jednym miejscu i odnajdujący go po drugiej stronie kaca. lepił zjebane historie, kaleczył nimi siebie i przy okazji innych. zasypiał byle gdzie, oddalał się sukcesywnie – od byle kogo, od wszystkich.

promile lśniły mu nad głową jak wieniec z gwiazd dwunastu. śmierdział wiatrem i nad rzeką czytał Nabokova, bełkotał po radziecku i marzył o podróży do Stawropola. полный пиздец. jak mawiali w jego mieście: źle sobie krawiec życie spierdolił...

krawiec pływał od maligny do maligny, gęby okrutne, wybroczynami pokryte, straszyły go co noc, a on zapalał choinkowe lampki przybite gwoździami do ściany i wykrzykiwał zaklęcia dziwne. aby zabić w głowie złowieszcze szepty, kręcił gałką od częstotliwości przy pudełku do częstotliwości. kręcił i kręcił szaleńczo, aż trafiał na infradźwięki i padał na podłogę, nie wiadomo czy bardziej zamroczony spirytusem, czy niskimi niesłyszalnymi wstęgami; rzygał i miał zawroty głowy, ale głosy przycichały, by po jakimś czasie zniknąć zupełnie.

mieszkał w starej wieży ciśnień i każdego dnia wspinał się po stromej spirali schodów. w połowie drogi, na parapecie wąskiego okienka leżało stare, zakurzone gołębie gniazdo, w którym krawiec gasił peta. wlekł się dalej przeklinając siebie, świat i chciał umrzeć na śmierć, ale niestety jak dotąd nie odkrył alchemicznej mikstury i proporcji odpowiednich, by upichcić cykutę na miarę własnych potrzeb i możliwości. w zaświatach, na małych monochromatycznych telewizorkach odpowiednio wyszkolone istoty obserwowały podrygi krawca i kręciły głowami z zażenowaniem, a krawiec padał wyczerpany na stare łóżko w wieży i wył pod niebiosa. wtedy kompletnie myliła mu się w głowie baza z nadbudową.

nocami spoglądał z góry na miasto i wyobrażał sobie, że tak naprawdę mieszka w latarni z uszkodzonymi soczewkami, emitującej jedynie pustkę i chłód. notował więc instrukcje dla tych, którzy znajdą jego truchło tutaj na górze, gdy pewnego dnia spirytus po raz ostatni spłynie przełykiem do flaków i nastąpi krytyczne pierdolnięcie, gdy – jak mawiał krawiec – puszczą szwy i się mu życie rozpruje na amen.

krawiec miał radyjko na baterie i sprężynowo zwinięty drut miedziany (nawijany po pijaku na długopis i rozciągany potem jak choinkowy łańcuch), robiący za antenę, przymocowany pod sufitem wieży. radio zwało się Сириус 203 i odbierało cały świat, ale cały świat nigdy nie dotarł do krawcowej wieży. docierały jedynie do niego Chiny, Rumunia, Węgry i Program I na 225 kHz. w dniach gdy krawiec marzył o utracie kontaktu z owym upartym światem, włączał sobie madziarskie radio i przedrzeźniał prezenterów i dziennikarzy, teatralnie przy tym kręcąc twierdząco głową i krzycząc: igen, kurwa, igen!

gdy nadszedł dzień śmierci krawca, ten zaspał. zerwał się z łóżka, pośpiesznie się ubrał i z zapalonym papierosem zbiegał stromymi schodami wieży w dół, w miasto, w archipelag melin. w płóciennej torbie stukały flaszki “na wymianę”. nie będzie spirytusu, ani nawet samogonu nędznie mętnego! nic, kurwa, nie będzie! kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi – słyszy na melinie krawiec i załamuje ręce zrezygnowany. nie będzie dziś na języku nawet metalicznego posmaku płynu o zapachu paliwa lotniczego. nawet tego!

zapomina zabrać torby z pustymi butelkami i zrezygnowanym krokiem pełznie krawiec na rynek, nakarmić gołębie... staje przy klombach i zaczyna energicznymi ruchami rozrzucać okruchy chleba wyjmowane garściami ze wszystkich kieszeni. im więcej chlebowych kulek i kawałeczków rzuca w powietrze, tym bardziej pęcznieją mu kieszenie, skórki chleba wypadają na ziemię. zlatują się stadka gołębi, jest ich coraz więcej. siadają krawcowi na ramionach, na głowie, walczą zapamiętale o każdy okruch, okładają się skrzydłami, dziobią siebie i krawca, a on śmieje się i zamaszystymi ruchami sypie chlebem jak śniegiem. śmieje się i krzyczy: jedzcie, ptaszki! jedzcie! chociaż wy miejcie coś z tego dnia! jeeeedzcie! – zaśmiewa się do rozpuku.

z kilkunastu metrów krawca obserwuje chłopiec. wyszedł właśnie z lodziarni i pochłania swojego loda, gapiąc się jak starszy mężczyzna wymachuje rękoma, śmieje się, krzyczy, śpiewa... podskakuje nieporadnie, w euforii i radości. unosi ręce do góry, wkłada je do kieszeni i znowu unosi. tuż przed nim drepcze jeden gołąb i patrzy zaciekawiony na zdziwaczałego starca. chłopiec czuje potężne ukłucie bólu w dziąsłach, gdy połyka zbyt duży kawałek loda i z grymasem odwraca się i pośpiesznie idzie w drugą stronę, trzymając się za policzek.

★★★

krawiec w swym pożałowania godnym quasi-życiu nigdy niczego nie uszył, nie przeszył, czy zacerował. nigdy nie zwężał marynarek i nie przyszywał falbanek. więcej – nigdy nie ukłuł się nawet igłą, nie wspominając o nawlekaniu na nią nitki. krawiec nie umarł nie tylko dlatego, że zaspał. nie umarł również dlatego, gdyż nigdy nie istniał. został wymyślony. jedyne, co istniało naprawdę, to te gigantyczne ilości pokruszonego chleba rzucane gołębiom. niestety jakimś dziwnym trafem nikt, kurwa, nie zauważył tego faktu. nawet gołębie.

··· podkład muzyczny: Léo Dupleix, Kukangendai, Kyoka, Tatsuya Yoshida

 

|discrust