:: earl grey [3]

przylecą po mnie. dzisiaj. niebawem.

myślę o tym od co najmniej tygodnia. wtedy po raz pierwszy przez radio otrzymałem informację i polecenie bycia gotowym na opuszczenie bazy. gdy powtórnie potwierdzałem przyjętą wiadomość, zmroziło mnie, jakkolwiek absurdalnie brzmi to w miejscu, w którym -50 stopni, to nic nadzwyczajnego. gapiłem się w radiowy wyświetlacz z częstotliwością i “bez odbioru” rzucone, z tamtej strony, rozbrzmiewało mi echem w głowie. zatem opuszczam to miejsce...

... na zawsze? na chwilę? co sprawiło, że zdecydowali się mnie odwołać? znałem procedurę i miałem świadomość, że wszystkiego dowiem się dopiero w biurze, w Longyearbyen. nigdy nie podawano szczegółów personalnych decyzji przez radio. mogli oczywiście wysłać maila, ale widocznie mieli swoje powody, aby tego nie robić.

byłem już spakowany. patrzyłem na mój żałosny dobytek mieszczący się w dwóch plecakach. w kieszeni polara obracałem w palcach breloczek z kluczami. wyjąłem go – mały, wyrzeźbiony z drewna wyrzuconego na brzeg, niedźwiedź polarny. dostałem go od mojego zmiennika. nie pamiętam jak dawno temu. wszystkie te lata skondensowały się w mały punkt w kącie pomieszczenia, gdzie stały moje plecaki...

włączyłem NEUROSIS, przełączając muzykę na główne głośniki i usiadłem z kubkiem earl grey. moja ostatnia herbata w bazie. nie chciałem teraz grzęznąć w refleksjach, dlatego nie omiatałem wzrokiem przestrzeni, która do tej pory była moim domem. gapiłem się w jedno z pęknięć w warstwie farby na ścianie. bezwiednie obracałem niedźwiedzia między palcami.

kilka dni wcześniej zrobiłem obszerne raporty końcowe wraz z dokładnymi wytycznymi dla mojego zmiennika. uporządkowałem burdel w komputerach, zrobiłem backup danych meteo, innymi słowy – sprzątałem po sobie. oficjalnym protokołem ścierałem siebie, niczym kurz, ze wszystkich miejsc wokół. zabezpieczyłem sprzęty wokół bazy, wyczyściłem skutery śnieżne i zaraportowałem o konieczności uzupełnienia zapasów paliwa. czekałem już tylko na śmigłowiec.

wylądował, nie wyłączając silników. wiedziałem że mam niewiele czasu, aby przekazać zmiennikowi bazę i wpakować się do maszyny... Olaf, Norweg, na oko 35-37 lat, uśmiechnięty, jeszcze nie smagnięty biczem tutejszej pogody. mój zmiennik. w kilku słowach przekazałem mu bazę. Olaf wiedział doskonale, że wszelkie inne wskazówki znajdzie w biurze bazy. procedury były tutaj ścisłe. poza tym zostawiłem kopie raportów i notatki. uścisnąłem go serdecznie. spojrzeliśmy sobie w oczy. wyjąłem z kieszeni kurtki ludzika z klocków Lego, małego wikinga, który był ze mną przez te wszystkie lata. zostawiam mu go na szczęście. Olaf natomiast wręczył mi niewielki otwieracz do butelek z wygrawerowanym “Norge” i proteinowy baton, “abym nabrał sił przed powrotem na kontynent”. ot, symboliczna wymiana, taka nasza polarna tradycja...

zasłaniam twarz jedną ręką, w drugiej taszczę mniejszy plecak i sunę powoli w stronę wzbijającego tumany śniegu śmigłowca. pilot standardowo pogania gestami; im zawsze się śpieszy, bo mają wdrukowane w swoje głowy aktualne mapy pogodowe i wiedzą, że mamy niewiele czasu. lecimy do Longyearbyen. na Svalbard.

omiatam przez okno śmigłowca bazę z góry. widzimy Olafa z ręką uniesioną ku górze. żegnam go ostatnim gestem. wznosimy się coraz wyżej. patrzę na moją zatokę i mój horyzont, maźnięty równą linią bladego błękitu. nie wiem, co czuję. obraz stopniowo rozmywa się pod powiekami – miało, kurwa, nie być akwareli, myślę sobie i wycieram szybko tych kilka łez.

przylatujemy do Longyearbyen. lądowisko mieści się na dachu naszych biur. biorę swoje graty i schodzę po białych schodach. przyjemne ciepło rozmraża mnie od środka, czuję, jak każdy ruch staje się bardziej konkretny, wyczuwalny. czuję przyjemny, ogólny rozkurcz. seria zwyczajowych powitań, objęć, dziesiątki rąk klepiących mnie po plecach, uśmiechy i słowa, słowa, słowa... przyjęli mnie radośnie, mimo że oszołomiony odbierałem wszystko wokół jak zza jakiejś niewidzialnej membrany. Håkon, mój stary druh, radiowy łącznik, przywołał mnie do siebie dyskretnym ruchem głowy.

usiedliśmy w jego królestwie, pośród kabli, radiotelefonów i monitorów. Håkon wyjął z szafki dwa kubki z szczotkowanego aluminium i z dyskretnej piersiówki nalał po sporym łyku do każdego. “stary, wypijmy za twój pobyt i szczęśliwy powrót!” – uśmiechnął się szczerze i uścisnął mnie mocno. powąchałem zawartość kubka – bimber, ten co zawsze, ten sam od lat... wychyliłem całość, czując moc alkoholu w przełyku. “jutro spotka się z tobą kierownictwo ekspedycji. nic więcej nie wiem. znaj jednak moje chamskie serce, przyjacielu...” – rzekł Håkon i wręczył mi złożoną wielokrotnie, wymiętoszoną kartkę. “przeczytaj i śpiesz się, bo na zewnątrz czeka cię coś, co mimo wszystko zmieni wyraz twojej skwaszonej mordy!” – zaśmiał się i popchnął mnie ku drzwiom...

zabrałem plecaki i wyszedłem w stronę obszernego holu. dziś spędzę jeszcze noc na Svalbardzie. jutro dowiem się, dlaczego mnie odwołano. dzisiaj hotel i pierwsza noc z ludźmi wokół... bolał mnie łeb i chciałem tylko spać. usiadłem na obszernej kanapie i wyjąłem kartkę, jaką dał mi Håkon. śliski papier, wydruk z faxu, niewyraźny...

... dlatego w wyniku obszernych konsultacji międzyzespołowych, po zasięgnięciu opinii psychologów pracujących w ramach ekspedycji...

... istnieje spore ryzyko psychicznego rozchwiania oraz ewentualność gwałtownego pogorszenia się samopoczucia w perspektywie kolejnych sześciu miesięcy...

... kierownictwo ekspedycji rekomenduje odwołanie z zajmowanego stanowiska w bazie...

skurwysyny...

zmiąłem kartkę i ścisnąłem ją w pięści. niewiarygodne. uznali mnie za wysłużony mebel w polarnej służbie. i to przed upływem kontraktu. zmęczenie materiału. odwołajmy go, póki jeszcze mu nie odjebało – pewnie tak sobie myśleli... nie powiem, rewelacyjna niespodzianka, która rozweseliła moją mordę – skrzywiłem się, rzucając wściekle kulką papieru w przeciwległą ścianę.

usłyszałem jednocześnie jak ktoś stuka w przeszklone drzwi. dwa razy. odwróciłem głowę w tamtą stronę i... zamurowało mnie. próbowałem odruchowo wstać, ale nogi miałem jak z waty i padłem z powrotem na kanapę... nie byłem w stanie wypowiedzieć choćby jednego słowa, serce biło mi jak oszalałe i zakręciło mi się w głowie. jak to?! jak to się stało?! spróbowałem wstać jeszcze raz – bez skutku. szklane drzwi otworzyły się i weszła ona! naprawdę ona! ale jak? Svalbard... Polska... kiedy?! jak?!

stała z uśmiechem i rozwianymi włosami, opadającymi chaotycznie na policzki, w puchowej kurtce... ona! naprawdę ona!

— przyleciałam po ciebie, głupku – powiedziała wesoło, śmiejąc się głośno. usłyszałem ten jej cudny głos... zdołałem jakoś wstać i z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami przytuliłem ją najmocniej, jak tylko potrafiłem.

drewniany brelok-niedźwiedź wypadł mi z dłoni i potoczył się po podłodze.

 

|discrust