:: dveře se zavírají

Nie ma pięknej powierzchni bez strasznej głębi.

ostatni letni powiew Žižkova, przez tramwajowe okno omiatający zmęczoną gębę i przekrwione oczy. wysiadka i bryła hlaváka wypełnionego ludźmi oraz fastfoodowym smrodem. tak się wszystko kończy i zaczyna.

Praha hl.n.→ Praha-Libeň → Pardubice hl.n. → Olomouc hl.n. → Ostrava-Svinov → Ostrava hl.n. → Český Těšín

z miejsc określonych, dotkniętych, znalezionych — w miejsca splątane do granic możliwości. z miejskiej anarchii, wprost w toń gęstą, w głębię ohydną. dwie podróże w jednej. tysiąc zanurzeń na nędznym wdechu. milion utonięć i trupia cisza. jego trup. moja cisza.

dosiadła się w ostatniej chwili. zasępiona, zmachana, ciągnąca za sobą chłopca wyglądającego na sześciolatka. zostaw-to-nie-ruszaj-chodź-tu-nie-mam-już-sił-do-ciebie — wyplute po czesku jak z karabinu. udawałem przed samym sobą, że nie zauważyłem kątem oka, gdy z torebki wyjmowała książkę. kafkowskie Listy do ojca. udawałem, że to nie ta książka. zrobiłem łyk cierpkiego wina z kartonu i spadłem momentalnie w przepaść. głucho. na zawsze. znowu na zawsze. gdzieś za Pardubicami udało mi się wyleźć na skraj czegoś uspokajająco miękkiego.

tuż za polami rzepaku, mały zagajnik. tam mnie rzuciło. zmielonego i rozpierdolonego na setki małych kawałków. zielony, emanujący przyjemnym chłodem placek na skraju rzepakowego morza żółtego. brzozowy szelest i łacińskie nazwy traw i ziół pomiędzy konarami.

czekam na Ostravę. na kopalnie i powidoki sunące do domu z porannej zmiany. niedomyte powieki i rzęsy. górniczy mejkap. a potem znowu w dół, świst powietrza, zerwana lina, kopalniany szyb zgniatający płuca zmianą ciśnień i snopy iskier. katastrofa, zawrót głowy, co-ja-zrobiłem-co-ja-kurwa-zrobiłem — echem się niesie i pręgami piekącymi wnika w tę cienką i delikatną jeszcze skórę. to nic, to nic! to żadne tam łzy i żadna krew! to tylko kilka wyrwanych kartek z zeszytu i kara boska. nie wolno wyrywać kartek z zeszytu!

za Ostravą czuję już ten uścisk wokół flaków, ten biało-czerwony powróz, na którym trzyma się psy, ludzi, na którym wiesza się niepowodzenia i pijaków zaplątanych w halny. nic-nie-zrobisz. nic nie czuję.

okrakiem między dwoma brzegami. popołudniową porą. na widoku. przy wszystkich. rodziny z wózkami i gówniakami po polskiej i czeskiej stronie, patrzą z zaciekawieniem, jak mnie rozrywa na strzępy Těšín. albo Cieszyn? który jest który? zimna, płytka Olza sunie w cieniu drzew.

przypomniałem sobie, gdy nad Vltavą mijały godziny, a Lenka opowiadała o siniakach, krwotokach i przypalaniu papierosami. butelka z Braníkiem wypadła jej z rąk, a zielona kaskada szkła rozprysła się między nami. patrzyła na mnie oczami ciężkimi od łez i śmierdziała strachem przed tym, co już dawno minęło, a co nigdy nie mija.

przyjechałem. patrzyłem nieprzytomnie na drugi brzeg Olzy i widziałem jak stoi we fioletowej bluzie. telefon zawibrował w kieszeni

widzisz mnie?

... czytałem na tracącym kontury wyświetlaczu... piksele rozlały się, kapiąc na asfalt mostu. jak łzy Lenki i rozbity Braník, jak ciepła plama moczu wsiąkająca w dywan, gdy przygnieciony kolanem do podłogi uczyłem się, że nie wolno wyrywać kartek. w nozdrza niespodziewanie wdarł się zapach ogrodu pana Boháča. upajający zapach kwiatów i czarnego bzu, w dniu, kiedy pan Boháč upadł przed domem i zakończył swoją długą, krętą drogę starego anarchisty. wszystko mi umierało i uciekało w tej Pradze.

a teraz, nad Olzą, fiolet na drugim brzegu rzeki rozmywał się i drżał, zawirowało mi nad głową ukochane Těšínsko, w wir obłędny wciągnęło...

widzę cię! – poruszałem bezgłośnie ustami.

telefon upadł i ja upadłem, i słyszałem przez chwilę cudowną pszczelą symfonię pośród krzewów Stromovki, ten piękny bzyczący koncert sobotni przy praskim planetarium. widziałem cię, widziałem...

zimno mi. bardzo, bardzo mi zimno... dveře se zavírají.

··· cytat: Friedrich Nietzsche

 

|discrust