:: conditioned inside and out

Words become obsolete like ideas And they won't have to burn the books when no one reads them anyway...

ból na smyczy i w farmako-kagańcu, świeżo zalana yerba pachnie przyjemnie, a w głośnikach stare, dobre TRAGEDY, band który jak mało który wpłynął na światową DIY scenę HC/punk...

kiedyś przy okazji koncertu SEVERED HEAD OF STATE (kapela założona przez wokalistę TRAGEDY właśnie... wcześniej było jeszcze HIS HERO IS GONE – kolejny sztos na punk-scenie, który trzeba znać!), miałem okazję dłużej pogadać sobie z Toddem, wokalistą TRAGEDY, przemiłym i bardzo inteligentnym kolesiem. po kilku punkowych tematach, rozmowa szybko zeszła na kondycję współczesnego świata w obrębie coraz mocniej zaciskającej się pętli social mediów, które social są wyłącznie z nazwy; chwytliwość tej nomenklatury bardzo, bardzo szybko oplotła umysły ludzi na całym świecie, a substytut stał się esencją...

rozmowa z Toddem miała miejsce w okolicach 2006, czy 2007 roku, już po wydaniu debiutanckiej płyty TRAGEDY i po paru materiałach SEVERED HEAD OF STATE. generalnie był to czas, gdy jeszcze w przestrzeni publicznej pojawiały się głosy odnośnie “reformowania” korporacyjnych social-maszynek, czasy gdy free & open source'owe rozwiązania mikroblogowe dopiero się rozwijały (vide pierwsze GNU Social, identi.ca etc.). wtedy Todd podkreślał toksyczno-uzależniający aspekt internetu, który z narzędzia zamienia się w sens/cel sam w sobie, w czarną dziurę, która wsysa wszystko i wszystkich w swoim zasięgu.

nie będę rozwijał teraz tematu, bo jest on przewałkowany na tysiące sposobów przez socjologię, psychologię społeczną, filozofię, antropologię i całe stado innych dziedzin wiedzy... dość powiedzieć, że ta dawna rozmowa czasem powraca do mnie ze swoją smutną aktualnością. powraca m.in. dlatego, że z uwagi na moje zmagania z chorobą, bywam uziemiony, ograniczony w byciu w ruchu, co zawsze było moją naturalną domeną, moim zwyczajowym funkcjonowaniem – bycie w świecie, realne stykanie się z rzeczywistością namacalnie wyczuwalną pod palcami i pod moją kopułą. świadomość ograniczeń w tej materii doprowadza mnie do szału, do wkurwów; nic tak nie dewastuje jak niemożność przeskoczenia chwilowych ograniczeń. walka trwa...

kilka miesięcy temu ktoś na Mastodonie zapytał mnie, czemu “ostatnimi czasy jestem tak mało aktywny”. tak, jakby “bycie aktywnym” było jakąś oczywistością, wpisaną na stałe w tę przestrzeń, jakąś immanentną cechą. tak się składa, że w open source'owych “social mediach” jestem od samego początku, jeszcze od czasów przed powstaniem Fediverse. od tamtej pory nic się u mnie nie zmieniło w kwestii percepcji tychże. nigdy nie miałem korporacyjnych social-zabawek, więc nie musiałem nigdzie emigrować, “odzwyczajać się”, “mieć detox od twittera” etc.

moje podejście do tych internetowych przestrzeni (mówię o “naszych”, niemainstreamowych inet-mediach) było i pozostaje stricte utylitarnym. traktowałem i traktuję je jak narzędzia, jak internetowe młotki, śrubokręty, warsztaty robocze, w skrócie – jak multitool, jak szwajcarski scyzoryk. dlatego też określenie “za mało aktywny na Mastodonie” jest dla mnie czymś z lekka absurdalnym. dlaczego? dlatego, że – mówiąc obrazowo – dla mnie Fediverse (czy jakiekolwiek inne miejsce w necie), to nie scena do odgrywania scenek rodzajowych, a raczej walizka z pomysłami, ideami, kontaktami – z własnymi i cudzymi narzędziami, których można użyć do czegoś; środek do celu, a nie cel sam w sobie.

jestem “mało aktywny”, bo nie nawykłem do wsobnego ekshibicjonizmu, bo nie jara mnie trzymanie ręki na pulsie komentarzy, memów, heheszków, bo nie swędzi mnie dupa, by komentować wszystko i wszystkich. wybieram, co mnie interesuje i wychodzę. wrzucam coś od siebie, ale wyłącznie na zasadzie propozycji: chcesz, to kliknij i zobacz, nie chcesz, nie klikaj. proste.

mega obrazową wydaje mi się metafora knajpy. knajpy, jako miejsca publicznego, do którego przychodzą różni ludzie, z różnych stron, z różnymi głowami, mentalnościami. przychodzą, aby pobyć z innymi, albo po prostu napić się piwa, czy kawy. sami, bądź ze znajomymi. jak kto lubi. pełna dowolność i swoboda. wchodzę w tę przestrzeń publiczną i z kilkoma znajomymi zajmuję jakiś stolik. zamawiamy piwo i gadamy o tym i owym. o rzeczach ważnych i pierdołach, żarty, zabawne docinki, polemiki, polityka, prywatne sprawy, doły, wkurwy, radości – pełen wachlarz tematyczny, z jakim ludź ludzki styka się na co dzień. w sobie i poza sobą.

czasem przy stoliku obok siedzą inni znajomi, bliżsi i dalsi. znajome twarze. czasem łączy się stoliki, czasem przesiada się do innego, jeszcze innym razem siedzi się samemu, aby wraz z browarem przetrawić jakieś własne syfy w głowie, albo po prostu się najebać bez towarzystwa, acz w towarzystwie (tym wokół, ludzi obcych, znanych i nie znanych, w kolorycie knajpianego gwaru). to jest moja bytność w przestrzeni publicznej. konfiguracja stolików i znajomych, dowolność rozmowy z tym, a nie z tamtym człowiekiem. idąc po kolejne piwo do baru, uśmiecham się do innych wokół, bo to nic nie kosztuje, bo to miłe. po prostu. z kimś przypadkiem zagadam w kolejce po browar, dam mu ulotkę z adresem bloga, albo powiem o jakimś koncercie, książce, dam namiar, numer. kupię piwo, zostawię na barze tych kilka ulotek. ktoś sobie weźmie, lub nie, zwróci uwagę, albo nie. będzie miał totalnie w dupie, albo się zainteresuje. gdy pójdę się odlać, pewnie któraś z tych ulotek będzie leżeć przyklejona do podłogi pod pisuarem. no i git. ktoś ją weźmie z baru, by zapisać sobie numer jakiegoś kolesia, czy laski. też git. a ja sobie wrócę do stolika ze znajomymi, albo usiądę sam, gdy tak właśnie będę chciał.

i zanim opuszczę tę barową przestrzeń publiczną, nie wyskoczę na środek sali z tekstami typu: a teraz powiem wam wszystkim, co myślę o Tusku, globalnym ociepleniu, o tym co żarłem dziś na obiad i jakie obserwuję hasztagi!. nie będę tańczył na środku knajpy break dance'a, nie będę, kurwa, recytował jakichś glutów z mojego bloga, nie będę pierdolił swoich smutków o wyższości jednego majonezu nad drugim, nie będę stawał na głowie, ani robił innych wygibasów, aby knajpa patrzyła, klaskała, buczała, hejtowała, zachwycała się, odpowiadała, czy dołączała się do błazenady. nic na to nie poradzę – nie jarają mnie małpie figle powtarzane codziennie w formach różnorakich, tego typu uwaga z zewnątrz jest mi potrzebna tak, jak rybie ręcznik.

gram na basie i pewnie mogę z kapelą wystąpić w tej knajpie. i koncert jest jak link. klikasz, gdy interesuje cię zawartość; przychodzisz na gig, albo masz to w dupie. nikt na bramce nie wymaga od ciebie lajków, ochów! i achów!... bez rozwijania pawiego ogona, pokazywania kutasa, bez IMO na każdym kroku (bo niby dlaczego pierdolony świat miałby interesować się moim zdaniem na każdy pieprzony temat??), bez osobistego teatrzyku, by płynąć ogólnym nurtem, by za wszelką cenę wrzucić w ten nurt swój odcinek tej gęstej internetowej zawiesiny sprawiającej, że narzędzie przestaje być narzędziem, a staje się pstrokatą publiczną sraczką, w której pływają lajki i dislajki, łykane jak tabletki na dobre/chujowe samopoczucie.

moje podejście nie jest ani lepsze, ani gorsze od podejścia innych. jest inne. jak wszystkie pozostałe w tej netowej zawiesinie. nie czuję się bardziej zajebisty od tych, którzy codziennie muszą odbębnić rytualnych pińcet komentarzy, podbić, serduszek i chuj wie, czego jeszcze; nikomu nie zabronię na środku knajpy (po pijaku, czy na trzeźwego) skakać i wymachiwać rękoma. będę pił piwo przy stoliku i nie dołączę do skaczących. a potem pójdę w inne przestrzenie, również mniej lub bardziej publiczne i gdy coś mnie wkurwi, nie zdejmę spodni i nie zrobię kupy na środku rynku na złość mamie i światu. oczojebne fajerwerki nie są dla mnie. i tyle.

jeśli teraz to czytasz, to po prostu podniosłeś/-aś z podłogi, albo wziąłeś/-aś z baru ulotkę z linkiem. leżała se. nie jako pieprzony manifest przybity na drzwiach knajpy. bo gdzie jest powiedziane/napisane, że wszyscy bez wyjątku mają mieć styczność z moimi wylewami? nigdzie. i niech tak zostanie. założę się, że i tak znajdzie się sporo osób, które wyskoczą z oburzem na to, co tu wylałem. nic na to nie poradzę. wylewam u siebie, na swojej przestrzeni. otwartej. można zawsze wejść i przeczytać, można również mieć to kompletnie w dupie i nie zaglądać. nie zbieram punktów zajebistości. mylę się, nie miewam racji, zawsze lubię spotykać myśli innych ludzi, obcować z nimi, ale to nie oznacza, że będę sobą i swoimi żarcikami, mądrościami, złotymi myślami rzygał innym pod nogi, tylko dlatego, że miejsce publiczne, to można. jeśli masz ochotę, wpadaj częściej, będzie mi zawsze miło. przy wejściu nie ma migających neonów, bannerów, nie stoję tam przebrany za chuj-wie-kogo, aby wymachiwać rękami i zachęcać. drzwi są po prostu otwarte – wpadaj, w przypływach chęci!

... i posłuchaj czasem TRAGEDY, czy SEVERED HEAD OF STATE. poczytaj ich teksty – warto! TRAGEDY, HIS HERO IS GONE, czy SEVERED... nigdy nie były obecne w social mediach, zawsze poza głównym nurtem, a mimo to stały się kapelami znanymi na całym świecie w obrębie DIY HC/punk sceny. rozmowa z Toddem przed laty pozostała mi w głowie do dziś, bo była wartościowa sama w sobie. ważnych ludzi i ciekawe idee spotyka się w realu, a nie na osiach czasu.

TRAGEDY – The point of no return

Conditioned inside and out To the point of no return, To what we may have been Without all this shit we were born into

Conditioned inside and out to the point of no return By a world not crafted by hands of our own, Yet still we march in step to the cadence of its irregular beat

Poverty, Depression, Power and despair, Power and despair

Conditioned inside and out to the point of no return, To what we may have been without all this shit we were born into:

Poverty, Depression, Power and despair, Power and despair

The damage has been done – irreparable and all-encompassing Nature is as archaic word that could never explain this mess Words become obsolete like ideas And they won't have to burn the books when no one reads them anyway

 

|discrust