:: anatema

w odpływach zdrowego rozsądku rodzą się twoje piramidalne fałszywki. kolekcjonujesz je z upiorną cyklicznością, upajasz się nimi, wymacujesz je w kieszeni, w głowie, upewniasz się, że są na miejscu, że wpędzają cię w paranoiczne stany uniesienia. rozmazane obrazki bez konturów, na tyle sugestywne, by uruchomić pod twoją czaszką kaskadę wymyślonych naprędce koincydencji. na jałowej pustyni, jaką jest twój łeb, każdy majak zakorzenia w tobie quasi-pewność, że te wykoślawione kadry, to coś bliskiego prawdzie, coś co stoi choćby w jej cieniu. to taka radość bez uśmiechu, zimna satysfakcja. krótki dialog z samym sobą, niewiele znaczący bełkot, zakończony żałosnym: tak! miałem rację!...

jesteś produktem tej słynnej “uświadomionej konieczności”, jednym z milionów trybików wyplutych na ten świat w ramach [na]rodowej, kulturowej i rodzinnej kotłowaniny mitów, nieporozumień, kłamstw i przemożnego instynktu “zostawienia czegoś po sobie”... płodzą cię najpierw w swych głowach rozmarzonych i ciepłych od fantasmagorii rodzinnego gniazdka, oblepionego pokoleniowymi warstwami guana. potem babki, ciotki i wszelkie inne szeptuchy obmacują cię przez brzuch twojej matki, wyrokują, mruczą zadowolone. wyrzucony w przestrzeń socjalizacji, wpadasz w sidła przymiarek wszelakich, protez społecznych i innych rusztowań religijno-kulturowego monolitu. uzbrojony w ten ponury egzoszkielet sam później wysiadujesz jaja w gnieździe, by pchać tę inkubację dalej... karmisz siebie i kolejne owoce tej międzypokoleniowej maszynerii tym, czym karmiono ciebie. paszą dumy, przeżuwanej bez końca genetycznej papki, karmą “dobrze spełnionego zadania”.

stoi dom, który będzie twój, o ile będziesz grzecznie i wytrwale, niczym Mario Bros, skakał po platformach długu i zbierał po drodze fanty, by doczołgać się do kolejnego levelu. rutyna na dopalaczach w postaci stresu, wkurwienia i plastikowego uśmiechu, gdy “wszystko idzie dobrze”. głośne ufff! wieczorem w łazience, ostatniego dnia miesiąca... udało się i tym razem... rośnie drzewo, rośnie potomek, rośnie ta plastelinowa struktura samozadowolenia i spełnionych oczekiwań. to nic, że nie swoich. dopóki tusz się nie skończy, te xerówki będą wyglądać jako tako...

gorzej, gdy w całej tej historyjce zacznie brakować kartek; wyrwane z wściekłością strony, pobazgrane akapity, zamazane wściekłym, gwałtownym gestem rzędy pokoleniowych mądrości, poplamione portrety dziadów pradziadów... kto to zrobił?! jak śmiał?! jak tak można?! w albumach z rodzinnymi zdjęciami zieją czarne dziury! brakuje wielu uwiecznionych “szczęśliwych chwil”! ktoś cię wyrwał z fotografii! zdekompletowany leżysz między rozdartymi wakacjami i kiczowatymi krajobrazami!

wyłom w oswojonym świecie. profanacja. chaos. dezorientacja. ktoś zbrukał to, co konieczne. to, co było zawsze. ktoś jednym gestem skumulowanego wkurwienia zmiótł z półki wszystkie twoje żołnierzyki. wszystkie twoje medale i dyplomy. za zajęcie pierwszego miejsca w konkursie uświadomionej konieczności. jak się pokażesz w niedzielę na rosole z szeptuchami, pradziadami i praojcami? taka potwarz! nieważne jak bardzo białą koszulę byś ubrał, od razu pojawią się plamy wstydu. wszyscy zobaczą! ukrzyżują cię wzrokiem, potępieniem jakiego nigdy nie doświadczyłeś!

zaczniesz czym prędzej węszyć. w panice szukać sprawcy. winnego. po nocach śnić ci się będą piramidy przypuszczeń zawiłych, serpentyny podejrzeń. stworzysz całe mnóstwo możliwych scenariuszy – im bardziej absurdalnych i idiotycznych, tym mocniej wwiercających ci się w głowę. zwariujesz od tego w bardzo krótkim czasie. resztki trzeźwej myśli na zawsze przykryje obłęd. będziesz się zapadał bardziej i bardziej, a pokoleniowy trybunał siedzący za niedzielnym stołem, ciężarem swych wściekłych spojrzeń dobije cię i wpadniesz w byle jak wykopany dół. daleko od kwater rodzinnych, daleko od podziemnej, trupiej ścieżki łączącej cię z tym bezpiecznym mrowiskiem przodków.

kap, kap, kap... krople krwi i łez mieszają się z zimnym już rosołem.

 

|discrust